Wielki tydzieńfeatured

Agata waży może z 35 kilo, chciałabym się mylić.

Piękne, sarnie oczy, ciepły głos, łagodny uśmiech. Ma najwyżej 40 lat, dwie dorastające córki, troskliwego męża i jest jedynaczką jak ja.
Niestety.
Nowotwór bezlitośnie świdruje kręgosłup – musi boleć jak cholera, bo morfina non stop.

Utrata apetytu jest nie do zniesienia dla mamy Agaty.
Każda nasza rozmowa zaczyna się od pytania:

-”Czy Agata zjadła coś przy pani?”

Jest różnie. Największy mój sukces to kilka widelców spaghetti i dwa łyki zupy. Na widok jedzenia Agata robi się bezradna i bezsilna. Podejrzewam, że je tylko dlatego, by zadowolić najbliższych, by udowodnić, że stara się z całych sił.
Mama przynosi rarytasy – twarożek z rzodkiewką, obrane pomarańcza, przeróżne jogurty, soki. Na to ma wpływ. Na tym może się skupić. Dzięki temu jak dotąd nie wariuje.

Pozwalam sobie przesunąć całą tę górę jedzenia na stolik numer 2, dla Agaty niewidoczny. Na pierwszym blacie ustawiam wazonik z tulipanami.
Może uda się ją nakarmić widokiem…?

Dobrze się przy niej siedzi. Nie mogę napatrzeć się na jej oczy. Są jak czyste leśne jeziora. Rzęsy niczym strzeliste łodygi; można się schować przed światem.

Agata jest krucha i cicha. Wiem, że lubi, gdy do niej mówię. Wciąż się uśmiecha, słucha uważnie. Najwięcej opowiadam jej o synku.
Bardzo się śmiała, gdy przypomniałam sobie historię sprzed paru dni.
Mój syn bardzo interesuje się znaczeniem słów, związków frazeologicznych i przysłów. Chyba ma to po mnie – od dziecka przyglądałam się słowom jak egzotycznym roślinom obchodząc je z każdej strony.
Wieczorem Bartek wchodzi do łazienki, w której czeka na niego kąpiel z pianą.
Zamyka oczy, wciąga powietrze i mówi:

-„O…, jak wonią zasiał…”

Agata radzi, bym zaczęła spisywać to wszystko; na razie jednak próbuję kodować gdzieś w sobie.
Do pisania nie starcza mi rąk, czasu…

Grażyna.
W hospicjum od kilku dni.

Odważnie patrzy mi w oczy, gdy mówi:

„Nie pogodziłam się z chorobą i nie pogodzę się nigdy.”

Rak jelita grubego, który rzuca się na wszystko wokół, stomia, dwie córki – 7 i 15 lat, mąż, który lubi zaglądać do kieliszka.
Milczę.

Na stoliku wielkanocna laurka. Starannie namalowany zając z czerwoną kokardą plus koszyk z pisankami. Chwalę zdolności małej Zosi, Grażyna idzie za mną.

Rozmowę o dzieciach szybko przykrywa kolejna fala troski. Grażyna bardzo się boi, by dzieci wieczorem nie zostawały same. Na noc przychodzi czasem babcia, czasem bratowa, czasem znajoma. Żadna nie robi tego chętnie – Grażyna więdnie z bezsilności. Ojciec dziewczynek nie pije często. Gdy jednak pije, wychodzi z domu i nigdy nie wiadomo kiedy wróci. Sytuacja dojrzewała do rozwodu – Grażyna była na tyle silna. Choroba podcięła skrzydła, doszedł strach o osierocone dzieci, tęsknota za jakimkolwiek opiekunem dla siebie. Trwają więc – „rodzina”.

Słucham. Nie próbuję podsuwać rozwiązań. Dobrze znany życiowy pat.

Rozmawiamy o AA. Mąż nie uważa się za alkoholika, wiadomo.

Grażyna cierpliwie tka niewielką intrygę. Gdy już będzie w domu, odwiedzi ją psycholog z hospicjum. Po krótkiej rozmowie Grażyna powie, że jest zmęczona, a wtedy psycholog porozmawia ot tak, spontanicznie, z mężem. Wszystko ustawione, trzeba tylko na tyle wydobrzeć, by wrócić do domu.

Twarda z niej kobieta. Pracuje w PCK, w sklepie, sprząta popołudniami w biurach i domach. Prawdziwszy byłby czas przeszły, ale nie chcę.
Gdyby nie choroba, dałaby sobie sama radę, wychowałaby dziewczynki, zapewniła szkoły i ciepły dom.

Głos jej się łamie:

-„Proszę pani, ja nic więcej nie chcę. Nie muszę być na ich ślubie, nie muszę doczekać wnuków. Chciałabym tylko doprowadzić dziewczynki do dorosłości.”

Z całych sił przyciskam język do podniebienia.
Przeczytałam, że wolontariuszom opowiadającym bajki w domach dziecka doradzała tę metodę pewna aktorka. Chodzi o to, by nie płakać.

Zadziałało.

Grażyna odbiera telefon od męża. Wystudiowana niezależność w głosie.
Parę krótkich konkretów plus: „nie mam teraz czasu, rozmawiam z panią, zadzwonię później”.

Po chwili słyszę:

-„Jestem trochę zmęczona, prześpię się. Wymęczyła mnie pani tą rozmową. Bardzo dziękuję za poświęcony czas.”

Moich słów było jak na lekarstwo.
Którego zresztą brak.

Jest wieczór, Wielki Czwartek, już mam wychodzić.

Atomek zwija mnie na korytarzu:

-„Dobrze, że jesteś, Aga, pomożesz mi. Właśnie przywieźli pana.”

Pan Edward wygląda jak łódka z kory. Niewielki leśny człowiek, zarośnięty niczym rasowy Ent.
Od progu wita mnie ufnym uśmiechem.

Rozbieramy go delikatnie, szykujemy do mycia.
Zapach nieciekawy; staram się ignorować i robić swoje.
Gumowe rękawiczki, miska z ciepłą wodą, podkłady, gaza.

Atomek mówi, że pan nie ma pęcherza moczowego. Widzę dwa woreczki – poznaję tylko stomię. Brzuch wzruszająco płaski, skóra napięta jak u dziecka, poniżej pępka dwa maleńkie otwory, z których wyrastają gumowe rurki. Jeden worek przylepiony po prawej stronie, drugi po lewej.
Bezsensowna symetria.
Odklejamy. Nie były zmieniane 3 tygodnie – brak słów. Krzyżujemy z Atomkiem spojrzenia nie przerywając pracy.
Idę po benzynę – trzeba wyczyścić ślady po gumie od plastrów.
Pan Edward mieszka sam, opiekowała się nim pielęgniarka środowiskowa, raz po raz wpadał lekarz.
Nikt nie mógł go umyć, zadbać o zęby, zmianę woreczków, pościeli?

Edward śmieje się w głos. Prawie wszędzie ma łaskotki. Zaczynam żartować, w to mu graj. Śmiech zaczarował całą niedolę.

Atomek zawsze wrzuci mi coś, czego się boję, albo czego nie potrafię.
Oczywiście nie wolno mi robić niczego z tego, co właśnie robię, ale to omijamy milczącym łukiem. Atomek jakoś mi ufa i jakoś mnie lubi – choć jego „komplementy” przyprawiają czasem o dreszcze.

-„Aga, odklej worek”.

No to odklejam, na miękkich zresztą nogach.
Za workiem idzie rurka; wyszła z ciała.
Zamarłam.
Atomek bez słowa wkłada ją z powrotem. Czuję się paskudnie.
Po chwili na ustach Atomka bezszelestne „kurwa mać” – oto rurka numer dwa ulatnia się tym razem spod jego palców.Teraz to ja, o dziwo, delikatnie umieszczam ją na miejscu. Coś jest nie tak – rurki powinny ciasno przylegać do ciała, powinny być przyszyte. Nikomu się nie chciało, z urzędu, dbać o Edzia – jest więc tak, jak jest.

Fala wdzięczności ze strony przyjaznego Enta, uśmiechnięte, błękitne oczy, zawadiackie błyski w źrenicach.

-”Szefie, można zapalić?”

Atomek odmawia. Trochę się dziwię. Edward chwilę się targuje, ale bez żalu. Najfajniejsza jest rozmowa.

-„Przepraszam, siostro, jestem trochę spragniony.”

Zawsze śmieję się w duchu z owej „siostry”.
Mówię, że żadna tam ze mnie siostra, że mam na imię Agnieszka.
Przechodzimy na „ty”.

Parzę herbatę, dolewam zimnej wody, by była w sam raz do picia.
Edzio wniebowzięty.

-„Mmmm, dobra, parzona, nie taka z tytki.”

Nie wyprowadzam go z błędu.

-„Jak tu pięknie, czysto i tylu miłych ludzi.”- wdzięczność.

Atomek kolejny raz mnie zaskakuje.
Mówi cicho:

-„Aga, wiesz co, ja go jednak wykąpię w wannie i potem od nowa wymienię mu te worki. Pościel przez to mycie w łóżku pachnie nieciekawie. Zmienisz?”

Jasne, że zmienię.
Wyręcza mnie siostra, która właśnie przyszła na nocny dyżur. Mocno ściskam rękę Edzia, uśmiecham się od ucha do ucha:

-„Do zobaczenia. Jutro, najdalej pojutrze będę, Edziu.”

Pełen wdzięczności, ciepły uśmiech, który dostaję w zamian, żarzy się we mnie całą drogę do domu.
Dodaje sił.


Wielka Sobota.

Przekraczam próg hospicjum i od razu ruszam do Edzia.
Nie mogłam przyjść wczoraj, żwawym więc krokiem próbuję nadrobić godziny nieobecności.

Przy Edziu pani Ewa, wolontariuszka.
Nad jego głową młoda lekarka stawia właśnie kropkę nad „i”.

Łódka opuszczona, Edward od niespełna minuty mieszka w leśnych przestworzach.
Zarost Enta znikł na zawsze – domyślam się, że za sprawą czarodziejskiej różdżki Atomka.

Chwytam go za ciepłą rękę, dotykam czoła i trwam w smutnym zdziwieniu.
Przecież jeszcze przedwczoraj wieczorem żartowaliśmy; Edzio był taki obecny. Podobno nazajutrz przestał mówić, reagować, leżał cicho z półotwartą buzią.

I stała się jasność.
Edward przyszedł tu umrzeć.

Domyślam się, że bał się odchodzenia w samotności. Bał się, że znajdą go dopiero po kilku dniach, bał się bezradnego bólu. W hospicjum poczuł się bezpieczny, zadbany, utulony do snu w czystej pościeli i skórze.
Mógł odejść godnie, wśród życzliwych.
Tak samo bliskich i jednocześnie obcych jak rodzina.

Uśmiecham się do pani Ewy. Tak bardzo się cieszę, że trzymała go za rękę, gdy odchodził. Obejrzałam tym samym siebie i Kazimierza z innego punktu widzenia. To równie dobry punkt.

Próbuję zamknąć Edziowi powieki, zasłonić mgłę źrenic.
Nie daję rady. Jest jak jest.

Dotykam łódki z kory. Przykrywam Edzia po samą szyję, w ten sposób próbując go utulić ostatni raz.

Po kilkunastu minutach przychodzą pielęgniarki i dobrze znane, czerwone worki. Nic tu po mnie.
Odszukuję panią Ewę i cały dzień jesteśmy razem.
Przechodzimy na „ty”.

Ewa jest w wieku mojej mamy, co po raz kolejny traci znaczenie.
Rodzina znów mi się powiększa.

.