Stachu od końcafeatured

Umarł w zeszłym tygodniu.
Widziałam jak bledną jego tatuaże, jak blednie żona, dzieci.
Umęczony, spocony, bezradny 56-letni Stach.

Przykładałam mu do czoła chłodne kompresy, zwilżałam usta, powieki, tuliłam żonę i córkę; cały pakiet drobnych czynności, które mają przykryć bezradność wobec umierania.

Ciało Stacha niczym mapa.
Wewnątrz rak, na zewnątrz dwie spore odleżyny, wykrzywione niemocą nogi, pooperacyjne blizny. Najwięcej śladów z młodości chmurnej i durnej – jakieś „love” na powiece obrysowanej niebieską obwódką, atramentowe łezki, kotwice i literki na przedramionach, z boku palca „Halina”, tatuaże na nogach, siła w rękach.

Jeszcze tak niedawno Stach siadał na wózku. Dużo czasu spędzaliśmy na tarasie, często razem z Markiem (tak, tym Markiem) i Edwardem, który leżał na miejscu Kazimierza i ostatecznie wyszedł, by umierać domu.

Największa radość?
4-letnia wnuczka, roześmiany promyczek przy stasinowym łóżku.

Stachu ostatnio niewiele jadł, wcześniej pochłaniał paczki cukierków popijając kawą. Kawa mocna, sypana, bez mleka, z dużą ilością cukru. Zaparzyłam ich kilkadziesiąt.

Tego dnia, kiedy umarł Kazimierz, Stach leżał obok zakrywając mokre oczy. Na krzesełku siedziała Halina i próbowała zniknąć. Nie mogłam się doprosić pielęgniarek, by pozwoliły przenieść Stacha na taras. Nie chciałam, by był świadkiem tego, co musiało nastąpić Po.

Pamiętam, jak szeleścił czerwony worek; zasłonka na nic się tu zdała.

Pierwszy dzień Stacha też pamiętam.
Siedziałam przy Kazinku. Sanitariusze z karetki zainstalowali Stacha na łóżku, na którym niedawno zmarł pan Michał, tata 10-latka. Wypakowywanie torby, ustawianie szklanek, polerowanie sztućców.

Gdy już nic nie było do zrobienia, nastała trudna cisza.
Pamiętam lewy łokieć Stacha sterczący ku górze, pamiętam pasiasty ręcznik, który zakrywał twarz.

Pamiętam jak bardzo Stachu się wtedy rozpłakał.

Na samym początku.