Pani doktorfeatured

Spotkania z Julią nie należały do łatwych.
Zawsze witała mnie miną pt. „Tylko tu leżę, co nie znaczy, że czegoś od ciebie chcę.”

Właściwie Julia stanowiła rodzaj przeszkody na drodze do Doroty. Z Dorotą zgrałyśmy się od pierwszego razu; lubię z nią siedzieć, milczeć, rozmawiać. Łóżko Julii jest pierwsze. Po otwarciu drzwi od sali Julia leży prostopadle do wchodzącego. Potem kolorowa kotara, za kotarą Dorota, za Dorotą okno.
Ze wstydem przyznaję, że czułam ulgę, gdy pani Julia spała. Wtedy bez poczucia winy mogłam siąść przy Dorocie. Kiedy Julia czuwała, dla porządku pytałam, czy mogę w czymś pomóc. Gdy był lepszy dzień, słyszałam: „Nie, dziękuję, radzę sobie jakoś sama”; gdy gorszy…
No, w każdym razie słów „dziękuję” nie było słychać.

Wiem, że pomoc przy jedzeniu obiadu przydałaby się pani, ale nie nalegałam. Julia miała prawo zjeść mniej – nawet z powodu tylko i wyłącznie własnej słabości, miała prawo się ubrudzić, próbować sił, poznawać nowe ograniczenia, dotykać własnej zmiany.
Wobec Julii przyjęłam postawę osoby nie narzucającej się, z zawsze szczerym uśmiechem. I tak sobie trwałyśmy we trzy – Dorotka, ja i Julia.

Julia to nie byle kto – pielęgniarki szumiały niczym topole.
Pani doktor, pediatra, znajoma ze studiów profesora. Osoba wyniosła, władcza i ponoć złośliwa. Julia niechętnie rozmawiała z siostrami, często w ogóle nie odpowiadała na ich pytania. Z szacunkiem natomiast lub, jak mówi Dorota, z wyrachowaniem, rozmawiała z lekarzami.
Ja, w mojej idiotycznie żółtej koszulce wolontariusza, jawiłam się zapewne jako mieszanina domorosłego psychologa, pielęgniarki i salowej. Czysty kundel.

Jakoś nie umiałam się jednak obrazić na Julię. Słałam uśmiech.
„Jakby co jestem” – wisiał sobie komunikat – „ale być nie muszę”.

Mijały tygodnie.
Przeszłyśmy z Dorotą na ty; Julia była niemym świadkiem historii, które wymieniałyśmy. Układ najwyraźniej pasował wszystkim.

W zeszły piątek, jak zwykle z lekkim napięciem, weszłam do pokoju dziewczyn. U Dorotki siostra, radosna rozmowa. Julia nie śpi. Z daleka kiwam więc „Dorotkom” pod oknem i zostaję przy Julii.

Coś miękkiego w jej oczach? Może mi się wydaje.
Kwestia ubioru…? Moja robocza koszulka w praniu, do „cywilnych” ciuchów przypięłam tylko obowiązkową plakietkę. W każdym razie nie dowierzam. Lekarze często chodzą bez kitla; może Julia myli mnie z panią doktor.
Pierwszy raz jednak od miesięcy Julia czegoś ode mnie chce!
Uprzejmie i dystyngowanie prosi o świeżą herbatę i – zdziwienie – chwyta mnie za przegub dłoni. O co chodzi?
Idę w ten ciepły uśmiech i, pomimo zdziwienia, dotrzymuję Julii kroku.
Herbata zaparzona, przelana do kubeczka z dziubkiem, czekamy aż ostygnie.

– „Czy coś jeszcze mogę zrobić?”

– „Pewnie się pani spieszy, proszę iść.”

– „Nie, mam czas dla pani. Co robimy?”

Julia bardzo chciałaby umyć zęby. Zęby, których – jak zaraz się poprawia – już nie ma.

– „Nie wiem czemu, ale mi wyjęli”.

Tłumaczę, że pewnie chodzi o wygodę, o to, by nie stało się coś złego podczas drzemki.
Julia chce jednak odświeżyć buzię.

Lekki popłoch. Nie wiem, czy mi wolno robić takie rzeczy – idę o zakład, że oficjalnie nie. Nie wiem na co choruje Julia, a raczej nie wiem GDZIE jest umiejscowiony nowotwór. Nie wiem, co ma w buzi. Nie mam przy sobie rękawiczek, nie mam pozwolenia, praktyki. I wiem, że nie mogę niczego odmówić, ani nigdzie teraz wyjść.

-„Jasne, myjemy.”

Szykuję miskę z ciepłą wodą, układam Julię wyżej, wokół twarzy szczelnie owinięty ręcznik. Na rozgrzewkę wycieram zwilżoną gąbką skórę wokół ust.
Julia bezwiednie rozchyla wargi i delikatnie wysuwa język.

– „Umyć troszkę w środku?”

– „Jeśli się pani nie brzydzi…”

Oczywiście się nie brzydzę. Właściwie moja „wielka pomoc” sprowadza się do paru pionowych ruchów po języku. Nie jestem zadowolona.
Julia jest.

– „Tam pod szufladą jest taki niebieski płyn do zębów, proszę mi podać.”

Kolejna prośba; czuję podobną radość, jaką czuje dzieciak przed monitorem, zbierając bonusowe ikonki. Julia bierze spory łyk wściekle niebieskiego płynu. Nadstawiam miskę, czekam aż Julia wypluje co trzeba.

Niespodzianka.

Z rozbrajającym uśmiechem dziewczynki, Julia, ta Julia, pani doktor, może nawet profesor, połyka płyn i z zadowoleniem rozchyla usta.
Nogi mi miękną.
Nie wiem, jakie leki Julia przyjmuje, czy nie wejdą w reakcję z całą tą niebieską chemią. Najdelikatniej jak potrafię mówię, że trzeba wypłukać buzię w środku, a potem wypluć do miski.

-„Wiem, kochana, przecież doskonale to wiem.”

I uśmiecha się pobłażliwie. Mam absolutną pewność, że nie zdaje sobie sprawy z tego, co zrobiła przed chwilą.

-„Jeszcze raz, proszę.”

No nie wiem… Boję się odmówić, bo coś dobrego się buduje, ale muszę być czujna.

-„Pani Julio, teraz płuczemy buzię, o tak… i zaraz szybko to wypluwamy.”

Julia rozczula; robi zupełnie takie same miny jak mój 6-latek. Trochę się droczy, nie chce wypluć. Ostatecznie jednak wszystko dzieje się jak trzeba. Pani doktor dokłada na koniec „akcji ząbek” rozbrajający uśmiech.

Trochę rozmawiamy o operacjach synka, Julia doskonale pamięta łacińskie nazwy rozpoznań, wypytuje o operatorów, kojarzy szpitale.

-„Wiem, że pani była lekarzem.”

Błąd.

-„Moja droga, ja JESTEM lekarzem.”

Straszny wstyd.
Probuję zmyć owo feralne zdanie, widzę jednak, że Julia nie ma mi niczego za złe. Co za ulga.

Przychodzi pielęgniarka i zostawia Juli 4 tabletki.

-„Podasz?”

Trwa to pół godziny. Czas staje się pojęciem względnym, a ja uczę się cierpliwości. W tym momencie nic trudnego.
Pojawia się obiad – Julia ma płynną dietę, ale i tak czuję, że przynajmniej 40 minut zajmie nam wypicie całego kubka. Apetyt jednak mizerny, zupa wraca do kuchni.
Muszę jechać po synka.

-„Kiedy pani znów będzie?”

Pytanie – komplement. Nie powinnam jednak odpowiadać; wiem, Atomek uczulał, ale trudno Julii odmówić.

-„W poniedziałek”.

W poniedziałek, z samego rana, jadę do długo odkładanego lekarza. Nie mogę zwlekać. Spędzam w poczekalni 1,5 godziny. Do hospicjum docieram koło południa.

Julia odchodzi godzinę wcześniej.

Smutny spokój.

.