Łódeczkafeatured

Czuję, jak rosną we mnie obrazy.
Tak bardzo brakuje czasu – najmniej mam go na pisanie.

Dwa tygodnie przerwy w hospicjum to epoka. Zmarł Sławek, w objęciach męża odeszła nasza kochana pani Zosia, brakuje Agaty… Zmarły osoby, o których nie pisałam w ogóle.

Wiedziałam przed wyjazdem, że Agatka nie dożyje do mojego powrotu. Ciężko było wyjeżdżać, zostawić jej cierpiącą mamę, ojca, męża. Długie godziny spędziliśmy razem. Patrzyłam, jak oczy męża topnieją, jak wpuszcza mnie pod powieki, ufa, chce obecności. Czułam smutną miłość rodziców Agaty – tak wielką, że rozlała się i na mnie.

Pamiętam jej mamę, gdy ostatni raz odprowadzała mnie do samochodu. Trudno było mi zakończyć rozmowę, zostawić. Pani Elżbieta chwyciła moje ramiona, pocałowała w czoło i powiedziała głosem pewnym, ciepłym i spokojnym:

-„Jedź, dziewczyno, jedź.”

Te słowa świeciły we mnie jeszcze kilka dni. Najmocniejsze błogosławieństwo na drogę, jakie dostałam.

Elżbieta pytała kilka dni wcześniej, co może zrobić, jak pomóc swojemu dziecku.
Opowiedziałam o tym, jak pozwoliłam odejść mojej córeczce, o byciu pół kroku za nią, o obietnicy, którą wypowiedziałam, że dam radę, że nie utonę.

-„Masz w sobie dużo odwagi.”

-„Pani Elu, pani ma tę samą odwagę i dużo więcej siły niż ja wtedy. Od dawna jest pani matką. Matką. Wiem, że odprowadzi pani Agatę do samego końca. Za rękę, jak dziecko.”

Wtedy pierwszy raz obie płakałyśmy.

Ostatniego dnia, kiedy widziałam je razem, Agatka sapała cicho, udręczona bólem i walką o oddech. Ręka Elżbiety niezmordowanie spoczywała na czole Agaty.

Wiem, że gdy Agata była mała, bała się lub gorączkowała, Ela tak właśnie dotykała jej czoła, tworząc z łódki dłoni tarczę chroniącą od wszelkiego złego. -„Ciii, mama tu jest, ciii…”

Trzeba mieć dużo odwagi, by tak odprowadzać swoje 40-letnie, jedyne dziecko.
By nie uronić żadnej chwili. By w wątłej, spracowanej łódce przewieźć całe to zbolałe istnienie na drugi brzeg.

Z wiarą lub bez wiary na cokolwiek poza tu i teraz.

Bez znaczenia.

.