Pierwszy dyżur – wolontariatfeatured

Pierwszy dyżur na oddziale.

Ludzie oddzieleni od zdrowia, nadziei, rodziny, od siebie samych; nie tańczą z gwiazdami, nie rzucają się w wir wyprzedaży.
Oddział, oddział generalny.

Wchodzę.

Pani Bogusia, zaawansowany rak krtani, wydzielina sączy się poprzez tracheotomijną rurkę, bolesny bulgot, bezradność.
Nie wolno mi dotykać pacjentów, nie mam jeszcze podpisanej umowy, zakaz.
Nie umiem odessać śluzu, ułatwić oddychania. Opiekun medyczny załatwia sprawę wprawną ręką i ssakiem, ja patrzę. Bulgot (…należało by pisać „bólgot”) ustaje. Wraca cichy, miarowy oddech.
Atomek wychodzi, zostajemy same. Pani Bogumiła nie może mówić.
Patrzymy na siebie.

Jej bardzo przytomne oko, moje nerwowe co robić, co robić?

Dotykam bez słowa pergaminowego czoła, siwych włosów. Głaszczę po głowie tak, jak głaszczę synka przed snem, by go wyciszyć.
Pani Bogusia przymyka oczy, rysy łagodnieją.

Cicho myję ręce. Pamiętam, trzeba myć ręce.
Wychodzę.

Już wiem, że nie polubię takiego mycia rąk.

W 121 umiera starszy pan, przy łóżku rodzina, zapalona świeca, drzwi otwarte na oścież.
Dlaczego otwarte, by nie zatrzymywać? Dużo myśli biega po głowie. Próbuję być niewidzialna, ale muszę zaparzyć kawę, czajnik stoi na korytarzu – jak na złość – vis a vis drzwi.
Skupiam się, myślę o kawie. Rozpuszczalna, bez mleka i cukru, taki sobie zapach, bo kawa tania.
Dla pani Basi.

Pani Basia, człowiek-ulga, jedyna nienowotworowa pacjentka na oddziale.
Jest sparaliżowana od pasa w dół. Trafiła do hospicjum z powodu rany – odleżyny. Lekarze stwierdzili w końcu, że rana jest już nieoperacyjna. Zrobiła się martwica, można dotknąć kości. Pani Basia opowiada, że jak dochodzi tlen, to kość można wyskrobywać po kawałku, bo wietrzeje. Ale to nie boli – dodaje, patrząc na moją przerażoną minę.

Basia szykowana jest teraz do przeszczepu skóry, rana zmieniła się na korzyść. Oglądamy serię zdjęć na komórce.
„Tak wyglądała rana pół roku temu, tak, gdy trafiam tutaj, a tak wygląda teraz.”
Do tej pory w taki sposób oglądałam portrety pociech, popijając w knajpce kawę. Była dużo smaczniejsza, droższa i znaczyła dużo mniej.

18 lat temu wypadek odebrał Basi czucie w nogach i 2–letniego synka.
4-latek szczęśliwie został w domu, dziś ma 22 lata.

Milczymy. Powiedzieć o swojej córce?
Nie mówię nic, próbuję słuchać.

W domu, u Basi, jest jeszcze 7-latek. We wrześniu idzie do szkoły.
Mój syn też od września pójdzie do pierwszej klasy. Odkładam to na potem, na nigdy, moja historia nie ma tu znaczenia.

Zaraz, zaraz, 7-latek? A paraliż, brak czucia, wózek?
Basia się uśmiecha, a potem daje mi tę oto historię:

Wbrew wszystkiemu zaszła w ciążę („stało się”), spędzając ją oczywiście na wózku. Nie czuła w ogóle ruchów dziecka – o ciąży świadczył jedynie rosnący brzuch.

Pewnego ranka Basia obudziła się słysząc miauczenie kota. Coś ją tknęło i odchyliła kołdrę. A tam …dziecko, ciepłe, kwilące, z nieodciętą pępowiną! Wzięła maleństwo w ramiona, położyła na piersi i okryła. Potem zadzwoniła do syna, który spał w pokoju obok („jak dobrze, że są te komórki, jego tak trudno obudzić…”), wezwała pogotowie, zadzwoniła do męża, że właśnie urodził im się trzeci syn. Dobre słowo: „się”.

Atomek mnie subtelnie wyciąga od Basi. Trzeba iść dalej.

Pan Kazimierz, rak kości.

Rozmowa się nie klei.
Jak się panu spało, może herbaty, czy poprawić poduszkę, zimno na dworze, ponoć idą jeszcze większe mrozy, poczytać panu książkę, gazetę…?
„Poczytać…, można…, poczytać…” – odpowiada pan i zasypia.

Stoję bezradna, za oknem słońce i mróz jednocześnie.
Z wolna jedzie autobus. Zatrzymuje się na przystanku; nikt nie wsiada, nikt nie wysiada, autobus rusza niespiesznie dalej. Jest dziesiąta rano, do pracy nikt już nie jedzie. Zresztą mogę się mylić.

Mogę.

Cicho zamykam drzwi.

Pan, pokój 121, właśnie umarł, ból w oczach córki odbija się ode mnie. Czuję się winna za ten rozpoczynający się dzień, za autobus za oknem, swoje skądś dokądś po korytarzu.
Pielęgniarka przytula kogoś z rodziny, płaczą obie.
Ulga, jestem w dobrym miejscu.

Pora zejść na dół na oddział pobytu dziennego.

Ciepło i kolorowo. Na ścianach mnóstwo obrazków, wszędzie serwetki, malowane butelki, papierowe ptaszki, dziergane motylki. Duży stół gromadzi wszystkich.
Pani Jadzia maluje na szkle, Zuza świata nie widzi poza swoim obrusem, Dominika szyje lniane torby, które później ozdobi Helena. Pan kierowca, który za cztery godziny rozwiezie szanowne panie po domach, wpada i wypada racząc raz po raz naskórkowym maruderstwem – to taka gra, oko mruga. Generalnie sporo śmiechu.
Jadwiga czyta książkę i zajada ciasto. No właśnie, ciasto, prawdziwe, babcine ciasto. Skąd?

Kolejny „wpad” pana kierowcy wiąże się i z ciastem, i z panią Krysią.

– Co za piękny bukiet!

– E tam – odpowiada pan Krzyś, robi typową dla siebie głupią minę i znów gdzieś biegnie.
Pani Krystyna kończy dziś 84 lata, chorowała kiedyś poważnie, ale wyzdrowiała. Do hospicjum przyjeżdża, bo – jak mówi – bez tego żyć nie może.
Ciasto wygląda znakomicie: strucel z marcepanem, orzechami, rodzynkami i figą.
Ponoć całą noc pieczony, daję się nabrać.
„Talerzyk dla nowej wolontariuszki” – pani Krysia zrywa się na równe nogi; „proszę, proszę, dziecko”. Zjadam dwa kawałki. Nie wypada więcej.

Dostaję pracę od pani z kadr („Masz chwilę, chcesz?” – „No jasne”).
Trzeba uporządkować, pozamykać historie choroby.
Sporo tego.
Dostaję koperty, księgi-roczniki, długopis czarny i czerwony. Muszę powyciągać wszystkie dokumenty dotyczące jednego pacjenta z plastikowych koszulek, włożyć do koperty, a na niej napisać różne dane, nie takie łatwe do znalezienia w papierach. Potem odszukać pacjenta w księdze rocznikowej i zapisać jakiś tam numerek, aż nie chce mi się tłumaczyć.
Radzę sobie dobrze, kto by pomyślał.
Przy stole cisza, wszystkie pracujemy, po godzinie dwie panie zaczynają śpiewać, jakie to miłe.
Pani Krysia wraca z kuchni niosąc kubek herbaty.
I miauczy.

Czy ja dobrze słyszę?
84-letnia miaucząca staruszka?

Schemat mi się odmyka, ośmielam się i mówię, że marzec już niedaleko, że miauczenie rozumiem.
Śmiejemy się obie.

Przychodzą nowi wolontariusze. Sonia jest przerażona, rozmawiamy o zapachu, bardzo trudnym, od przetoki. Sonia mówi, że tu tak dużo cierpienia, że nie wie, czy da radę.
Ja widzę rzeczy inaczej niż Sonia, bardziej osobno. Gdy wchodzę do pokoju, jestem ja, druga osoba i skupienie. Ale nie mam pewności, że tak trzeba.
Każdy znajdzie swój sposób.

Kartoteki wciąż ze mną.
Dane osobowe dla nas nie istnieją – tak mówi pani z kadr.
Rozumiem, skupiam się na cyferkach.

Na cyferkach.

Data urodzenia 1989, ziarnica, zgon styczeń tego roku, studentka japonistyki, mama żyje, tata żyje, numery telefonów, historia choroby.
Nie mogę ruszyć dalej, choć przecież ruszam dalej, ręce wprawnie piszą na kopertach wszelkie potrzebne dane, wertują księgi-roczniki, ale ja stoję. Gdzie są teraz jej rodzice, co robią, chciałabym coś dla nich, co, co, co…
Może podać adres strony DLACZEGO, powiedzieć o spotkaniach? Nie mogę, nie wolno mi.

Myśli kłębią się pod sufitem, okna pozamykane, robi się duszno.

Przychodzi Atomek, wracam do góry, czas obiadu, trzeba pomóc roznosić posiłki.

Przekładałam z tacy kubek pomidorówki na rezerwowy stolik. Kubek spada. Zupa jak kałuża wymiocin, obrzydliwy kleks na świeżo wymytej podłodze, jestem zła na siebie. Muszę być bardziej uważna, myśli o studentce japonistyki wyparowały, teraz trzeba zająć się bałaganem. Biegnę po mopa, dostaję w międzyczasie kubek nowej zupy dla Basi, tej od 7-latka, który miauczał jak kotek. Atomek mnie pociesza, co za fajny koleś.

Wchodzimy do pana Kazimierza. Pan nie śpi, ale widać potworne zmęczenie.
Płynna dieta, plastikowy kubek z dziubkiem; Atomek mówi, że mam pana nakarmić. Ale mi nie wolno – na szkoleniu wyraźny zakaz – bez ubezpieczenia nie wolno nam karmić i dotykać pacjentów, koniec, kropka.
Atomek patrzy na mnie zniechęcony, głupio mi.
Tłumaczę się w głowie, całe tyrady, a tak naprawdę stoję tylko i patrzę jak pan Kazimierz ostrożnie cedzi pierwszy łyk.
„Pan sobie poradzi?” – pyta z nadzieją w głosie Atomek, właściwie nie pozostawiając wyboru. Strasznie mi głupio. Ale jest dużo pracy, idziemy dalej.

Biegam po salach, zbieram brudne naczynia, chwilę rozmawiam na korytarzu z innymi nowymi.

Pani Genia, staruszka o zupełnie żółtej skórze, wylała na siebie całą zupę. Przybiega pielęgniarka i Atomek, trzeba przebrać panią i zmienić pościel.
Zapach jest trudny, najtrudniejszy w moim życiu.
Nie pytam, na co umiera pani Genowefa, już wiem, że ma przetokę. Rak szyjki macicy podziurawił wszystko, wydzieliny mieszają się ze sobą i nie ma na to rady.
Przypominam sobie o odłożonej na potem wizycie u ginekologa. Umawiam się na sobotę.

Krępuję się przyglądać, nie chcę tak. Zbędna, wycofuję się rakiem.
Rakiem, co za durne słowo.

Wracam do moich numerków i ciepłej serwetkowej sali.

Pani Krysia jest lekiem na całe zło – wzięła swoją kulę i mierzy do nas jak z karabinu.
„Tratatatata”… – cała sala się śmieje.

Znam ten typ, pani Krysia bardzo przypomina Izę, przyjaciółkę z podstawówki. Pamiętam, że gdy byłam bardzo smutna, weszła na środek pola, stanęła na czworakach, do buzi wzięła kępkę trawy i zaczęła muczeć jak krowa.
Sikanie w tramwaju też pamiętam, no i klaps w pośladek pewnego nieznajomego pana („kto wypina tego wina”), który prężył zadek do przechodniów zamawiając w budce hot doga. Pamiętam, jak Iza mdlała na niby w przejściu podziemnym. Prawie umarłam ze strachu, łatwo mnie nabrać.
Myślę o niej, jest taka smutna, zamknięta teraz, trudno się z nią rozmawia. Może to moja wina, za dużo swoich spraw nakładłam jej w głowę? Spróbuję się spotkać, naprawić – może tym razem się uda.

Siedzę nad kartotekami jeszcze godzinkę, potem jadę odebrać synka z zerówki. Czas płynie.
Dobry czas.

Czuję, że należę do tego miejsca, że to dopiero początek.

Z przedziwną ochotą proponuję synkowi wyjście na sanki.
Normalnie mi się nie chce. Mały szczęśliwy, ja zmarznięta; dopiero po dwóch godzinach gubię zapach owej przetoki, jakby uparł się i wyściełał mi nozdrza na przekór.

W domu biorę się za gotowanie obiadu, poświęcam na to sporo czasu – naleśniki z kapustą i grzybami, zapiekane w sosie słodko-ostrym. Przygotować ciasto, usmażyć nalesie, obrać pieczarki, pokroić cebulkę, podgotować kapustę, pozawijać wszystko razem, pokropić sosem, zapiec.

Nie wiem, skąd dziś we mnie tyle siły.

Jestem zdrowa. Jeszcze jestem.

Stąd pewnie.

.