Spacerfeatured
W jedną stronę trzy godziny, z powrotem dwie – wracając mniej się już gubię. Jadę zabrać Pe na spacer. Pierwszy razem.
Ciało bezwładne; obkładam je zwiniętymi ręcznikami – żeby nie było otarć, odleżyn. Żeby nie raziło. Ustabilizowanie głowy, ciepłe skarpety, poduszka, bluza, opróżnić cewnik, zabrać chusteczki. Ubieram, zabieram. Dopiero za dwie godziny pojawi się ktoś, kto pomoże wysadzić Pe z powrotem.
A jeśli nogi zsinieją – przecież siniały, jak siedział. Jeśli się zakrztusi?
Jeśli mi odleci?
Pielęgniarki nie bardzo wierzą, że spacer to dobry pomysł. Pe słucha. Oczywiście, że dam radę, przecież jestem wolontariuszką medyczną, luz blues, jedziemy. Wózek w pozycji półleżącej, muszę się mocno garbić. Trochę wieje.
– Jest ci zimno, Pe?
Nie widzę reakcji, mrugnięcie na „nie” było jakieś takie.
Się upewniam:
– Więc nie jest ci zimno.
Pe szeroko otwiera oczy. Jest ok. Jezu, wariuję; każde przeziębienie, infekcja, wirus – wszystko go cofa, a kroków do przodu jak na lekarstwo.
Jedziemy. Z początku przepraszam za każdy uskok, krawężnik, nierówne łączenie płyt. Po czasie odpuszczam, zaczyna być fajnie. Zrywam gałązkę lipy, podsuwam pod nos. Kwiaty pachą obłędnie. Pe jaśnieje, z czoła znikają zmarszczki, usta robią się pełniejsze. Mało słów między nami, wciąż uczę się ciszy. Nad głowami szybują mewy. Siadam na ławce i zaczynam się bawić w naszą starą zabawę. Gdy na OIOMie owiewałam Pe wiatraczkiem, prosiłam, by zamknął oczy i wyobrażał sobie, że jest na molo. Koszula rozpięta, moher z klaty łopocze na wietrze, białe skarpetki podciągnięte na Borata, sandałki tak nowe, że aż trzeszczą. Emeryci ziewają miarowo, dziewczyny piszczą z zachwytu. Zawsze, ale to zawsze Pe się z tego śmiał. Szczególnie ukochał skarpety Borata i łopoczący moher. Dziś doszły mewy i prawdziwy wiatr, niemal jesteśmy nad morzem. Co prawda zamiast fal, szum aut za murem, ale nic to, zawsze możemy obśmiać. Pe wsiąka i to jest piękne.
Kilka ławek dalej siedzi kobieta w moim wieku. Karmi mamę na wózku. Jestem przekonana. Obok, niespiesznie, sunie wózek z młodym chłopakiem. Woskowa twarz, przytomne oczy, rurka tracheotomijna – w sekundę stawiam diagnozę: zespół zamknięcia. Wózek pcha, rzecz jasna, matka. Tak dużo wiem. Przy pergoli dziewczyna z zawiniątkiem. Niemowlę kwili. Pewnie przyszła w odwiedziny, a teraz pora karmienia. Kobieta tuli dziecko do piersi. Tak myślę.
Jeden z ręczników wypada spod łokcia Pe, podchodzi jakaś pani:
– Może pomóc?
– Nie, dziękuję.
– Miałam syna chorego, 12 lat temu miał wylew, ja wiem, co pani przeżywa, współczuję. Chcę tylko powiedzieć, że z mężem będzie lepiej. Z synem dziś wszystko dobrze.
Ta pani wie, tak samo jak ja przed chwilą. Dotyka Pe, uśmiecha się, odchodzi.
Z ławki wstaje młoda mama. Widzę, że Pe uważnie słucha kwilenia.
Zdobywam się więc na odwagę i pytam:
– Mogłaby nam pani pokazać maleństwo? Pe dawno nie widział takiego okruszka.
– Jasne – dziewczyna się uśmiecha – ale ja nie jestem mamą. Jestem wolontariuszką na oddziale.
Po raz kolejny się dziwię, po raz kolejny nie wiem nic.
Dziewczyna siada blisko, odchyla kołderkę. Zalewa mnie fala czułości. Chłopiec ma cztery miesiące, jest drobny, delikatny, śliczny.
– Wcześniak? – pytam.
– Nie. Malutki, bo chory. Ma nowotwór kości. Widzi pani tę nóżkę? Cała spastyczna, spuchnięta. Są już przerzuty.
Nie widzę.
Nie zgadzam się.
– Od dawna jestem wolontariuszem na onkologii dziecięcej. Wszyscy mnie tu znają, dlatego bez problemu mogę wziąć małego na spacer. Teraz niechętnie przyjmują wolontariuszy, nie chcą, nie ufają. Nie rozumiem dlaczego.
Dziewczyna studiuje pedagogikę i psychologię, raz w tygodniu, od sześciu lat, przychodzi na oddział. Ma czas, miejsce, siłę.
Wzruszenie trzyma mocno.
– A rodzice dziecka?
– Rodzice… To była młoda mama, ciąża bliźniacza, od razu do adopcji. Byli nawet chętni, zabrali dzieci, ale jak się okazało, że mały chory – zrezygnowali. Zostawili sobie tylko zdrowego. Teraz chcą zabrać Michałka, a oddać jego brata. Ponoć dostaje się jakieś pieniądze, dodatek opiekuńczy. Ale szpital go nie odda, nie takim ludziom.
Serce mi pęka, mam ochotę zabrać chłopca do domu. Patrzę jednak na drobne, ciepłe ramiona wolontariuszki, słucham jej łagodnego głosu. Ptaki tuptają wokół, szumią lipy i topole, kot rozciąga się w trawie, za płotem popołudniowo stukają obcasy.
Tu i teraz, życie takie, jakim jest.
– A co się stało, Pe? – dziewczyna pyta wprost.
Podoba mi się. Opowiadam o zerwanym mięśniu, zatorze, udarze, zespole zamkniecia. Pe płacze po męsku; kilka mocnych sekund bez łez. Przytulam jego głowę, całuję skroń, mówię o wszystkich krokach do przodu. Wolontariuszka zwraca się nie do mnie, a do Pe. Serce mi rośnie w tym popapranym tu i teraz. Pe się uśmiecha, słucha uważnie.
Dotykam bladej łapki Michała. Pierwszy i ostatni raz.
Zachwyt i rozpacz.
Kamera się oddala. Na szpitalnej ławce siedzi młoda mama z dzieckiem – chyba w odwiedzinach, i dziewczyna z facetem na wózku – pewnie żona, którą trzeba pocieszyć.
Wieczorem, z lotu ptaka, widać sunące auto. Droga wije się i układa. Fioletowe pola facelii, napita słońcem leszczyna, łąka z nitką rzeki, betonowe płotki, domki, klomby z opon, jezioro za lasem. Chłopcy śmigają na rowerach, dziewczyny w nowych bluzkach stukają w stronę rynku, psom nie chce się już szczekać.
Figury matek boskich błyszczą w ostatnich promieniach.
Tylko z bliska widać ich spękany naskórek.
.
-
madziusiolek
-
Daraja
-
Anonimowy
-
kasia
-
Anonimowy
-
Anonimowy
-
Anonimowy
-
Anonimowy
-
Anonimowy
-
Anonimowy
-
inezka6
-
Maramausch
-
Aleksandra
-
Nitrogryceryna
-
Anonimowy
-
elw
-
Anonimowy
-
elw
-
baa
-
Ameli
-
olikkk
-
elw
-
Anonimowy
-
Anonimowy
-
Anonimowy
-
Duszyczka
-
Anonimowy
-
rybenka
-
mama FiK
-
rybenka
-
maszka11
-
viki
-
Oliwia
-
Anonimowy
-
rybenka
-
Anonimowy
-
Anonimowy
-
Nitrogryceryna
-
Anja
-
Ewkaa
-
Anonimowy
-
Aleksandra S.