Jestfeatured

Powrót jest trudny.
Odeszli niemal wszyscy pacjenci.

Z duszą na ramieniu wchodzę do pokoju pielęgniarek z pytaniem o Dorotę.

– Jest, jest.

Co za ulga. Idę do pokoju Doroty, w kieszeni kamień z dziurką. Pod oknem, na jej łóżku, śpi jakiś pan.

– Co z Dorotką? – pytam dyżurującą pielęgniarkę.

– Oj, zmarła ze dwa tygodnie temu. Zaraz jak pani wyjechała, Dorota się posypała. Spała całe dnie, umarła przy synu.

Stoję bezradnie na korytarzu. Niby wiem, gdzie jestem, niby wiem, jak tu płynie czas, niby wiem: można się było spodziewać. Niby.

Jeszcze niedawno rozmawiałyśmy tak przytomnie. Dorota chciała wyspowiadać się po 20-u latach u księdza, który cały sierpień był na urlopie, planowała wrócić do domu, przymierzała się do napisania czegoś dla córki i syna. Jedynie ze mną przeszła na „ty”, opowiedziała, dlaczego nie chodzi do kościoła. Miałyśmy tyle tematów rozgrzebanych. Pogrzebanych.

Doroty nie ma, a we mnie wibrują jej sprawy, głos; niemal wiem, co mi odpowie na powitanie. Mam ochotę uciec z hospicjum, nie umiem na tę chwilę znaleźć miejsca na nowe historie.

Spotykam na korytarzu Kasię – wolontariuszkę, z którą kończyłam kurs. Kasia to kulka rozgadanej energii. Opowieści wyświetlają się niczym slajdy; Kasia skacze po tematach ze zwinnością akrobaty. W sumie tego mi trzeba. Poskakać, odskoczyć. Wakacje, nowi pacjenci, moje studia – gratulacje, kursy Kasi – gratulacje, tysiące spraw. Na koniec Kasia pyta:

-Czemu tak oklapłaś?

Opowiadam o Dorocie.

– Słyszałaś jak umarła? Całe hospicjum o tym gadało.

Nic nie wiem, słucham.

Dorota spała od kilku dni. Na zmianę czuwał przy niej 20-letni syn i ciut starsza córka. Generalnie nie było z nią kontaktu. Stała się jednak rzecz, której nie spodziewał się nikt.
Pewnego popołudnia Dorota otwarła oczy, uniosła się na łóżku i przytomnie spojrzała na syna. Uśmiechnęła się. Z całą pewnością i mocą powiedziała:

– Jezus jest.

Położyła się, zamknęła oczy. Zmarła po kilku godzinach.

Syn, zaaferowany, opowiadał wszystkim o tamtej chwili. Ponoć głos Doroty był przytomny, spojrzenie jasne, nie w malignie.

Pamiętam nasze rozmowy o Bogu, kościele, księżach. O tym, jak Dorota nie umie pogodzić się z chorobą i śmiercią. O tym, jak jej nie chce. Dopiero niedawno zaczęłyśmy rozmawiać o spowiedzi. Nie namawiałam; we mnie samej mało jest jakichkolwiek pewności, a te, które są, chowam niczym pestkę. Spowiedź miała być formą porządkowania, badania siebie, dotknięcia miejsc, które proszą o wybaczenie. Plan był taki – czekamy na księdza Przemka, który Dorocie przypasował.

Nie wiem, czy zdążyła.
Nie martwię się.

Dorota mówiła niedawno, że nic nie może dać swoim dzieciom, w żaden sposób im pomóc. Cierpliwie tłumaczyłam, jak wiele można zrobić tu i teraz.

– Możesz pokazać im, jak chorować, jak się z tym mierzyć. Możesz do nich pisać, niech to będzie chociażby książka z wypróbowanymi przepisami. W sam raz dla córki – świeżo upieczonej mężatki. Możesz dać im obrazy z dzieciństwa, które z nimi zostaną; w tym też jest miłość.

Jej łzy pamiętam wyraźnie.

Nie chciała odchodzić. Ja nie chciałam się żegnać.

– Do zobaczenia po powrocie. – powiedziałam na koniec.

…Dałaś więcej, niż się spodziewałaś, Dorotko. Dałaś wiarę swoim dzieciom. Wiarę, której nie miałaś całe życie, która przyszła do ciebie jako łaska. Wiarę, która świeci w ich oczach i buduje siłę. Znam te dzieci, stąd moja pewność.

A to psikus, co?

Sama byś się zdziwiła.

.