Sześć, może siedemfeatured

Minęło sześć, może siedem długich dyżurów, które mnie zaniemówiły.
Nie da się tu odsiać pewnych obrazów, spotkań i myśli. Rzeczy najważniejsze, rzeczy najtrudniejsze zostają w ciszy. Zatem migawki, flesze, strzępki i roztopy:

Kefir.

Pan Oskar, nie wiedzieć czemu, leży dziś w innej sali. Nienaturalnie wielki brzuch, chude ręce i nogi, twarz średniowiecznego mnicha, skóra niczym stary bursztyn.

-„Dzień dobry, jak się Pan czuje, mogę w czymś pomóc?”

-„Kefir, daj mi kefir.”

Dylemat; nie wiem, czy pan Oskar może w ogóle jeść.

-„Daj mi ten kefir, chcę kefiru!”

Ruszam do pielęgniarek.
W progu stoi zadbana pani, prześlizguję się bokiem, próbuję wytłumaczyć ściszonym głosem o jakiego pacjenta chodzi (kiepska pamięć do imion utrudnia mi życie).

-„Ten pan, z opuchniętym brzuchem; leży na wprost drzwi” – tłumaczę pielęgniarkom.

-„No właśnie, mi mąż też mówi o kefirze.” – słyszę za plecami.

Cholera. Ze wstydu chcę zapaść się pod ziemię.

Ponoć w lodówce pacjentów był kefir pana Oskara, ponoć nie został do końca wypity, ponoć zniknął. Proponuję, że raz jeszcze poszukamy razem.

Wypakowuję całą lodówkę klęcząc na podłodze. Zaglądam do wszystkich woreczków, czytam karteczki. Jest jeden kefir, ale mały, nieotwarty – na pewno nie Oskara.

-„Pójdę do sklepu, proszę mi tylko powiedzieć jaki kefir kupić.”

Żona się mityguje, chce iść sama; mówi, że mam pacjentów. Ustawiam hierarchię.

-„Po pierwsze pan Oskar, po drugie pani i pani obecność, na końcu ja.”

Dostaję 5 zł, uśmiech na drogę i instrukcję jak dojść do najbliższego sklepu.

Kucha na samym początku. Zamiast w lewo skręcam w prawo, typowe.
Co za bezradność, gubię się w osiedlowym gąszczu, a przecież wychowywałam się na podobnym osiedlu. Pani z pieskiem pomaga znaleźć drogę, na horyzoncie jakiś odległy market „Stokrotka” (…przy wyjściu widnieje napis: „stokrotne dzięki”; zastanawiam się potem, czy wymyślono nazwę sklepu pod to tylko pożegnanie).

Akcja kefir trwa przez to wszystko 40 minut.
Triumfalnie niosę buteleczkę niczym olimpijski znicz.

Pani portierka uśmiecha się; czuję się miłą dziewczynką.
Tu generalnie tracę lata – pacjenci dają mi nie więcej niż 24.

Bieg po dwa schodki i już jestem. Oskar bez słowa bierze oburącz butelkę, żona promieniuje ciepłem i wdzięcznością.

Zostawiam ich samych.

Wczoraj łóżko Oskara zniknęło.
Powietrze nad łóżkiem drży.
Wyraźnie słyszę tembr głosu: „Kefir, chcę kefiru”.

—–

Kazimierz.

Tu przychodzę po spokój.
Tyle ciepła między nami, tyle moich spokojnych „nie wiem”, tyle pustki w naszej głowie, tyle dotyku.
Bezradność starszego syna ośmiela mnie pewnego dnia. Pokazuję mu jak można być z Kazimierzem tu i teraz.

-„Napije się pan soku, panie Kazimierzu?”

Ledwo uchwytne skinienie.

Syn odsuwa się od łóżka robiąc mi więcej miejsca. Tłumaczy się jak dziecko:

-„Pytałem ojca, ale on nie chciał…”

Bez słowa biorę rękę syna i wkładam w nią kartonik z sokiem.
Czuję sztywność tej ręki, uśmiecham się, przymykam palce syna, drugą ręką dotykam czoła Kazimierza. Kazimierz znajduje słomkę, chwilę poimy go razem.
Syn wydaje się większy. Stoi blisko.
Wycofuję się.

Uroczysta chwila lub przerost egzaltacji z mojej strony.
Nieważne.
Czuję radość; tak właśnie chcę być w hospicjum.

Znam swoje miejsce.
Chcę by syn znał swoje.

—–

Michał.

Każdy dzień mojej nieobecności w hospicjum to dla postępującej choroby Michała lata świetlne, kosmiczna droga zagaszanych pochodni. Wkurzające natręctwo metafor, fuj – Michał znika w oczach. Kropka.

Dużo bólu w tej drodze; grymas twarzy, zmęczenie, bezsilność.

Kazinek drzemie, Michał nie śpi. Wyraźnie chce mi coś powiedzieć.
Pochylam się, słyszę:

-„Wczoraj był Piotruś”.

Michał jeszcze przez chwilę świeci.

Co za radość! Mam w tym swój dumny współudział, choć takie wtrącanie się ze swoimi „pewnościami” mogło niekoniecznie przynieść coś dobrego.

Dużo rozmawialiśmy o wrażliwości Piotrusia, o jego dobrym sercu.
Michał bał się wizyty 10-letniego dziecka w hospicjum, bał się, że wyrządzi mu tym krzywdę. Wyjechał wózkiem na taras, nie wiem o czym rozmawiali. Czy w ogóle.
Najważniejsza jest obecność.

Siłą rzeczy oraz wspólną bezsilnością przechodzimy teraz na inny poziom relacji. Nie ma już opowieści; nie jestem słuchaczem, Michał nie snuje narracji. Opiekuję się nim, a on poddaje się tej opiece jak dziecko.

Dotykam jego czoła, wygładzam zmarszczki pościeli, ostrożnie układam nogi na antyodleżynowym wałku.

-„Zrobić herbatę?”

Skinienie.

Pamiętam: mocna z odrobiną cukru.

-„Zaraz wracam”.

Michał zasypia. Stawiam herbatę, słomka obok, zajrzę za 10 minut.
Sen jest święty – oaza brakbólu wsparta na morfinowych kolumnach.

—–

Idę do pani Basi.

Wróciła po przeszczepie skóry, cała promienieje, choć leży na korytarzu.
Jej izolatkę zajął w międzyczasie jakiś pan profesor, doktor nauk medycznych cierpiący na owrzodzenia; przyznam, że nie mam śmiałości na razie tam wchodzić.

Dostaję nową porcję zdjęć z komórki:

„27 szwów mam, robili na żywca” – pobrzmiewa nutka dumy, choć obie wiemy, że Basia nie ma czucia od pasa w dół.

Pytam, czy uwiera ją ten korytarz.

-„Ależ skąd, dużo się dzieje, więcej też powietrza” – zadziwia mnie jej pogoda ducha.

Na poduszce obok rozłożona książka Grocholi.

-„Czytałaś?”

-„Nie.” – odpowiadam.

Zdziwienie zwrotne.

-„Zobacz, siostra przyniosła mi nową pocztówkę.”

Basia wyciąga zakładkę. Jakieś miasteczko, jacyś ludzie.

Siostra Basi jest zakonnicą, widuję ją czasem – szara gołębica przycupnięta na parapecie krzesła. Mają takie same uśmiechnięte oczy, obie też nie słyszą na jedno ucho. Różnic jak na lekarstwo, tylko czucie w nogach, siwe pióra habitu i brak złotych kolczyków.
Basia zbiera kartki pocztowe z różnych miejsc; obiecuję sobie w duchu, że przejrzę swoje zbiory i dam jej cały plik do kolekcji.

Słucham o wypadku samochodowym sprzed 18-lat.
Myślę, że ośmieliła ją historia mojej córki.

Prowadził mąż.
2-letni Kacper z rozbitą głową umarł na miejscu.
Basi długo nikt nie miał odwagi powiedzieć, że synek nie żyje.
Przeszło półroczny czas w szpitalu poustawiał rzeczy od nowa.

Basia poucza:

-„Nie można płakać po dziecku. Słyszałam, że ono potem dźwiga na ramionach dzbany pełne łez i nie może przez to odejść do nieba. Więc nie płakałam.”

Przypomina mi się kula lustrzana, która wisi w pokoju mojego synka.
Przekonanie o dzbanach pełnych łez to zaledwie lustrzana kosteczka na wielkiej kuli. Jedna z wielu. Każda odbija inny punkt widzenia.
Prawda Basi pisana jest małą literą, podobnie jak moja własna prawda.

Po powrocie do domu przyglądam się kuli. Byłam przekonana, że zobaczę mozaikę mini luster, która odbije spójną całość.
I znów się uczę.
To niemożliwe.

—–

Michał oddycha z trudem.
Słyszę go już na korytarzu przez niedomknięte drzwi.

Obok Michała zbolała żona. Pochylam się więc tylko, witam i odchodzę do Kazimierza.

Wiem, że nie śpi. Mimo zamkniętych powiek oddech jest płytki, a usta przymknięte.
Dotykam ręki.

-„Dzień dobry. To ja, Agnieszka.”

-„Dzień dobry.” – ledwo słyszalna obecność.

-„Dziś ma pan imieniny, mam coś dla pana.” – ustawiam żółte prymulki na parapecie.

Tracę pewność, czy te kwiaty to był dobry pomysł, bo Kazimierz milczy.
Pozostajemy jednak sobą – i ja, i on.
Chyba tak jest dobrze.

Kazimierz mówi, że Michał całą noc ciężko oddychał i majaczył. Szeptem tłumaczę, jak bardzo jest chory, że go boli, że morfina. Niepotrzebnie.
Wciąż oduczam się słów; żmudny proces. Generalnie więcej kroków w tył niż do przodu.

Gdy Kazinek zasypia, podchodzę do żony Michała.
Zero pomysłu na to, co robić.

Michał bardzo niespokojny. Potoki niezrozumiałych słów, ślepe ręce błądzące po wątłym ciele, próby odkrywania się, wstawania.
Gdzie jesteś, Michale? Quo vadis?

Żona nie wytrzymuje napięcia. Odchodzi pod ścianę, wyciera oczy, nos.
Michał wraca natychmiast:

-„Ewa…”

-„Jest tu obok, już, już” – mówię.

Ewa na powrót przy łóżku.

Dotykam jego dłoni. Układam cierpliwie na kołdrze.
To jak dziecinna gra z podwórka. Bez końca.

-„Ciii…” – gładzę Michała po włosach, próbuję ukołysać dźwiękiem.

Potrzeba tu dużo spokoju; mi o niebo łatwiej niż Ewie.

Ewa rozbita, prosi by dać mu coś na uspokojenie. Wiem, że Michał jest nafaszerowany uspokajaczami i przeciwbólami po zęby. Pielęgniarka powiedziała, że kolejna dawka może go zabić.

Przytulam ją, Ewa jest sztywna, zmrożona.

-„Wiem, że to trudne, wiem.” – znów gadam bez sensu.

-„I tak za chwilę muszę iść.” – odpowiada zabita Ewa.

-„Cały dzień będę tu zaglądać, obiecuję.”

Michał nie jest w stanie zamknąć powiek.

Białka płoną jak ostatnie pochodnie.

Tyle dusznego zmęczenia, odprysków słów od rzeczy, strzępków obrazów przewijanych karuzelim ruchem.
Michał w malignie, w połowie drogi, napięty jak struna, wyczerpany.
Gesty, niedokończone, drżą w powietrzu niczym maczugi ściętych piorunem drzew.

Zwilżam mu wargi gazikiem, Michał łapczywie spija wodę.
Raz solidnie się wystraszyłam, bo Michał tak zagryzł gazik, że nie mogłam mu go wyjąć z ust.

Pamiętam figurkę św. Mikołaja u rodziców. tata uparł się, że trzeba wyczerpać baterie. Mikołaj wydawał z siebie ponure dźwięki, ponoć kiedyś – kolędy. Jego na zmianę rozwierające się i zwierające ramiona konwulsyjnym ruchem odskakiwały od siebie, by na powrót musieć się spotkać. Ojciec nie miał litości i dla Mikołaja, i naszych uszu.
Sytuacja nie do zniesienia.

Bezradna dotykam obcego już czoła, nie próbuję nawet uspokajać rąk. Na czole rysuję nieudolny krzyżyk.
Bez przekonania i większej wiary.

Wychodzę z hospicjum.
Gdybym wiedziała, że to jeszcze tylko półtorej godziny, nie ruszyłabym się na krok. Nie wiem, czy był ktoś Wtedy przy Michale. Do dziś nie odważyłam się zapytać.

Zmarł, gdy w domu wybierałam pocztówki dla pani Basi.

Mam nadzieję, że zamieszkał na tej z wiosennych, zielonych Bielic.

.