Puste łóżkafeatured

Sławek szklarniowy pojechał na przeszczep skóry. Wreszcie.
Sprawa opóźniła się o tydzień. Sławek zgasł na te dni, nie wierząc już w jakiekolwiek pomyślne rozwiązanie. Dużo czasu spędzałam przy jego łóżku. Na szczęście antybiotyk zadziałał, opuchlizna zeszła, wyniki się poprawiły. Ulga dla wszystkich.

Przed operacją podano mu dwie porcje krwi. Obserwowałam, jak zmienia się kolor jego twarzy; usta zrobiły się czerwone, policzki rumiane, a oczy lśniły. Śmialiśmy się, że Sławek wygląda jak panna w okresie szczytowej płodności.

Swoją drogą taka wymiana krwi to tajemnica. Bezbronność i ufność biorcy plus radość dawania tego, który może. Walczyłam długo, by być dawcą. Niestety. Czuję ciężar niespłaconego długu – moje dzieci dostały sporo krwi, szczególnie synek. Chętnie poznałabym osoby, których komórki wspomogły ich ciałka, cierpliwie budowały siłę. Dałabym im w zamian opowieść o tych dzieciach, uśmiech i domowe ciasto.
Próbuję inaczej spłacać światu ów dług i jeszcze kilka innych, choć otwarcie żył, krew, nadal wydaje mi się sposobem najprostszym.

W sobotę Sławek skończył 46 lat. Odśpiewałam nieśmiałe „sto lat” i pobiegłam do maszyny ze słodyczami kupując wszystko, co Sławek lubi. W zamian dostałam cukierka z plastikowej siatki.
Na drugi dzień przyniosłam Sławkowi właściwy prezent.

Pamiętam, jak marzył o wyjeździe do Chorwacji. Plan następujący: dwunastu facetów, ojcowie i synowie, rusza na typowo męską wyprawę. Mapy, wynajęcie jachtu, podział finansów – wszystko od roku pozapinane.
Rak się nie dał zapiać.

-„Skoro ty w tym roku nie możesz do Chorwacji, zatem Chorwacja do ciebie” – mówię wręczając zawiniątko.

Potem szybko uciekam z sali, bo mi głupio. Wybrałam białe kamienie z dziurkami, muszle z Dalmacji. Najpiękniejsze.

-„Poryczałem się jak dziecko” – słyszę na koniec dnia.

Poryczeć się jak dziecko jest dobrze.
Na zdrowie.

Zaraz po wyjeździe Sławka zmarł jego sąsiad, 80-letni pan Stasiu. Ten, który wołał „mamuśka”, czekając na żonę. Dobra śmierć, bez bólu i zaskoczenia. W ostatnich dniach często był przy nim syn. Chyba z tydzień trwało zanim nieśmiało włączył się do rozmowy, potem gadaliśmy jak najęci i czas wrócił do naturalnego rytmu.

Teraz trzy żółte prymule na parapecie to jedyny ślad obecności. Stoję pośrodku, chwila przerwy. Idealnie czysta pościel, zapach umytej podłogi.
Nic tu po mnie.


Kolejny pusty pokój.

Łóżko Stiwiego zasłane idealnie, smutny porządek rzeczy.
Przy bocznej listwie nadal te same święte obrazki. Grażyna nie zabrała ich ze sobą. Zniknęło zdjęcie ślubne.

Sławek numer 2 pojechał na badania. Wytną mu fragmenty węzłów chłonnych. Jedna z pielęgniarek mówi, że na szczęście dziś go jeszcze nie przywiozą. Nie wiem, o jakie „szczęście” chodzi.

-„ No bo w nocy ze Sławkiem jest masakra. Przecież on w ogóle nie śpi. Wciąż dzwoni, a jak przychodzę to trzyma dzwonek i przysypia. Nie wiadomo o co temu człowiekowi chodzi. Pospać się nie da!”

Czuję, jak rośnie we mnie złość.
Ta osoba nie powinna tu pracować. Iluzja idealnych pracowników prysnęła już jakiś czas temu, jednak wciąż nie mogę się pogodzić z bezdusznością. Próbuję nieudolnie tłumaczyć, że Sławek cierpi. Opowiadam o odleżynie, kościach, zamartwicy, bólu.

-„Proszę pani, to jeszcze nic. Ludzie mają gorsze rzeczy.”

Nie dyskutuję. Mają gorsze, prawda.
Choćby ślepe serca.


Kolejne puste łóżko.

Nie ma pana Zenka. Nie wiem, co się stało. Nie pytam pielęgniarek; na razie wolę myśleć, że może jest na jakiś badaniach, lampach, chemii, na czymkolwiek. Mam nadzieję, że wróci.
Bo przecież może wrócić, skoro nic nie wiem na pewno.

Pamiętam pierwsze spotkanie.
Późny wieczór, właściwie wychodzę już z hospicjum. Na korytarzu zaczepia mnie mężczyzna, na oko w moim wieku:

-„Przepraszam, czy mogę u ojca zapalić światło?”

-„No pewnie” – lekko zdziwiona uśmiecham się i wchodzę do pokoju.

Pan Zenon (nie więcej niż 58 lat) jest tu zaledwie od godziny. Karetka przywiozła go ze szpitala. Kule potu pokrywają twarz i szyję. Ciężki, wydrapywany z płuc oddech. Obok synowa i 8-letni wnuk. Zapalam światło i witam się ze wszystkimi.
Co za serdeczny uśmiech i wdzięczność w oczach – zapłata z góry. W myślach podpisuję nowy kontrakt – Zenon jest „mój”.
Chwyta mnie za rękę jak przyjaciela. Wycieram jego spocone czoło gadając jak najęta. Tłumaczę, że hospicjum to nie szpital, mają się czuć jak u siebie. Cieszymy się z każdych odwiedzin, udostępniamy łóżka polowe, jeśli ktoś zechce zostać na noc.

-„Proszę się nie krępować, wzywać pielęgniarki czy wolontariuszy zawsze, kiedy będzie taka potrzeba. Tu nikt nie zrobi krzywej miny. Pacjent i jego rodzina jest na pierwszym miejscu.” – mówię próbując zapomnieć o owej pielęgniarce, z którą postanowiłam nie zamienić już słowa.

Rozmawiam z 8-latkiem. Rozumiem ciężar szkoły; chwilę marudzimy na nią oboje. Do tego przygotowania do Pierwszej Komunii, ciężko, ciężko.
Po kilku dniach mamy pełną sztamę. Za złoty pięćdziesiąt ostatecznie zyskuję dozgonnego fana. Mały chętnie zajada batony ze słodkiej maszyny i ogląda telewizję w „palmiarni”. Nie ma potrzeby, by wciąż stał przy dziadku. Codziennie odrabia w hospicjum lekcje. Uszykowaliśmy mu stolik przy ścianie, krzesło i mały pracuje pod czujnym okiem dziadka. Tata Mateusza chętnie ze mną rozmawia, sam Zenon dużo śpi.
Czuję się jak prawdziwy przyjaciel Domu.

Znów przekonuję się, że dom to nie miejsce.

Serce kolejnego domu pulsuje na moich oczach.

Właściwie czy – wobec tego – puste łóżko ma aż tak wielkie znaczenie?

.