Okrągły stółfeatured

Pan Marek.

Na dziś nie potrafię przypomnieć sobie naszego pierwszego spotkania, ostatnie też się zaciera, przerwane in medias res. Zresztą jego wymyślone na potrzeby zorkowni imię też wyparuje, ale co zrobić – większość pacjentów tak naprawdę ma na imię Sławek. Jako że pisanie można porządkować (w przeciwieństwie do życia), oto więc czterdziestoparoletni pan Marek.

Zobaczyliśmy się prawdopodobnie pierwszego dnia po moim powrocie z gór. Pamiętam jego uśmiech, pełne życia oczy. Dobrze znam tę ciekawość ludzi i świata; od razu wiedziałam, że się nam ułoży.

Dużo szczerbatego uśmiechu, życzliwości, jeden zażółcony paznokieć u lewej ręki, rak płuc, dwóch dorosłych synów, żona, niewielkie miasteczko.

Jesteśmy w domu.

Wpierw opowiedziałam o sobie – Marek wytrwale powyciągał co trzeba. Zaczęło się od hospicjum, pytania dlaczego tu jestem. Potakiwanie, aprobata i uśmiech zwrotny.

Potem on, historia o śmierci ojca, matce, która próbowała ułożyć sobie życie bez absorbującego 4-latka, o babci wychowującej cierpliwie i mądrze. Opowieść o piciu, AA, kilkunastoletniej abstynencji, wreszcie o pomaganiu innym.

Marek wyciąga ludzi z nałogów. Nie jest dyplomowanym terapeutą. Myślał o studiach, kursach, ale brakowało czasu i coś uwierało go w takiej ścieżce – te myśli znam.

Oboje miarowo rozmieniamy się na drobne, nie robimy karier, nie zarabiamy kasy.

Marek ma talent, umie rozmawiać, troszczyć się, dbać. Wyciąga ludzi głównie z hazardu i alkoholizmu. Stoi za plecami tych, z którymi kiedyś pił, którym nikt nie potrafi pomóc. O sukcesach mówi niewiele, ale mam tę samą wytrwałość i dociekliwość – w końcu udaje się nakłonić Marka na taką rozmowę. Same wzruszające opowieści, pogmatwane życiorysy, kropki nadziei.

Każdorazowo szukam pretekstu, by posiedzieć z nim i pogadać.

Otwierają się dwie studnie czasu; wymieniamy się zasłyszanymi od dziadków historiami z czasów wojny. Pokazuję mu dziadka Miecia i jego celę śmierci, Stasia, który uciekł z obozu i tych, którym się nie udało.
W zamian dostaję obrazy z powstania wielkopolskiego, historię Ratajczaka, który umarł na kolanach pradziadka Marka. Dostaję historię o synu zamordowanego w Katyniu krewnego. Nie zdał matury, bo napisał prawdę okraszoną zbyt wieloma szczegółami. Prawda o Katyniu nie zdawała po wojnie egzaminu – dość dosłownie. Ten ktoś parę miesięcy potem skoczył z okna.

Historia niczym z filmu Wajdy.

Biegam dla Marka po papierosy. Mocne, czerwone, lub route 66. Przy okazji coś słodkiego od siebie, ostatnio bąboladę. Marek pierwszy raz widział takie cudo – krygował się, próbując skryć dziecięcą radochę. Wzruszające.

Upiekłam chleb, posmarowałam masłem, obłożyłam serem. Popakowałam i przywiozłam. Obdzieliłam między Stacha, Ryszarda i Marka, z naciskiem na Marka. Jedną kromkę zostawił dla żony, która miała przyjechać w niedzielę.

-Spróbuj prawdziwego chleba.

Marek uwielbia gotować. Zbiera przepisy; co ciekawsze wynotowuje sobie teraz ze starych gazet, które znoszę. Wychodzi na to, że moje umiejętności mogą się schować. Marek cierpliwie radzi.

Niewiele rozmawiamy o raku, ale wiem, że Marek się nie poddaje – będzie walczył do końca.

– Nie boję się śmierci – powiedział kiedyś. – Boję się tego, co będzie potem w domu.

Typowe.
Inni, zawsze inni, cały Marek.

Pamiętam też, jak mądrze mówił o małżeństwie.
Wciąż wracał jego: „okrągły stół”:

-Rozmowa, rozmowa i jeszcze raz rozmowa. O wszystkim trzeba rozmawiać, wszystko wyjaśniać na bieżąco, siedząc przy okrągłym stole.

…A jaki jest nasz stół? Gdzie w ogóle jest nasz stół?
Widzę cztery nogi, blat na podłodze. Czasem siadamy półdupkiem na jednym z kanciastych palików.

Próbuję trzymać równowagę.
Próbuję trzymać.

Nie dzielę się tymi myślami, nie po to tu jestem.

Tymczasem w domu dostaję kulinarnych skrzydeł. Piekę chleb, placek ze śliwkami. Jest wtorek wieczór, następny dyżur jutro od rana. Pachnie w całym domu. Nie zawsze umiem być cierpliwa – pakuję więc chleb, ciepły placek, część wiozę do mamy, resztę do hospicjum.
Zadowolona i obładowana maszeruję na piętro.

Pokój Marka pusty. Marek pewnie na tarasie albo w łazience.
Pytam pielęgniarkę.

-Rano wyszedł do domu.

Wielki wydech.
Powietrze wolno wychodzi, brak równowagi.

Idę do Dorotki, siedzę z nią prawie godzinę, potem do pana Stacha.
Inni śpią lub oglądają „M jak miłość.”
Wraca spokój.

Placek wręczam pewnemu bezdomnemu, chleb zabieram do domu i rano zbroję weń męża do pracy.
Część zjadamy na śniadanie. Jak zwykle w biegu – nie przy stole.

Czytałam kiedyś o chlebie ze strachem; ten był zupełnie inny.
Smakował o niebo lepiej.

Cieszę się, że Marka nie ma w hospicjum; tak bardzo tęsknił za domem i żoną. Liczę, że wybierze się, tak jak chciał, na środek jeziora i cały dzień spędzi w ciszy na łowieniu ryb.

Nie chcę, by umierał tutaj, choć mogłabym być wtedy przy nim.
Na niego czeka ich okrągły stół.

Nie jestem i nie chcę być tam potrzebna.

.