Drugi wdechfeatured

Bogumiła zapada się w siebie, nie widziałam jej pięć dni, to epoka.

Oddycha spokojnie, choć płytko; żadnych niepokojących dźwięków. Wydzielina miarowo wycieka trachotomijną rurką, cały gazik mokry. Widok niepiękny, ale tak być musi. Cieszę się, że rurka niezapchana.
Jej kruche palce dotykają brzegu gazika, gładzą pościel, delikatnie uklepują tę białą, miękką krainę.Ostatnią, po której podróżuje.

Fala czułości.

Zmienił się kolor skóry, szczęka cofnęła się jeszcze bardziej. Bogusia przypomina owoc, który schnie na słonecznym parapecie w ostatnie dni lata.
Jeden z wolontariuszy kupił medaliki dla chorych (infantylne słowo „medalik”). Pomagam mu teraz nawlekać je na grubą niebieską nitkę i zastanawiam się przy okazji, czy to jedyna droga: Bóg.

Potem razem nawlekamy Bogumiłę na medalik.

„Matka Boża będzie panią teraz chronić, proszę się nie bać, wszystko będzie dobrze” – z wiarą informuje Robert. Nie mam jego wiary, odsuwam się, dystans się pogłębia. Odganiam myśli, że to może na siłę trochę, że nawet nie wiemy, czy Bogumiła wierzy w Boga.

Ciekawe imię skądinąd. Nadanie go dziecku, niczym próba stwarzania słowem. Przed oczami mam małą Bogusię, czułe ręce rodziców chcących ochronić ją przed złem świata, pozyskać przychylność Boga.
Bogumiła. Bogumiła – widzę to imię w tunelu, świeci jak lampa. Można zamknąć oczy, cóż złego, przecież Bogu miła…
Moje oczy szeroko otwarte, niewiele widzę pewnie, ale zamknąć ich już nie potrafię.
Może nauczę się tu, w hospicjum?

Pan Kazimierz.

Jestem rozbrojona jednym spojrzeniem.
Robert przejmuje sprawy, wyciąga drugi medalik. „Panie Kazimierzu, to jest Matka Boska…, czy pan chce…” itd. Pan nie odmawia, delikatnie zakładamy.
Chciałabym porozmawiać z Kazimierzem; wiem, że jest bardzo obecny, widzę to w oczach.
Standardowo więc pytam, by zapuścić korzenie, czy czegoś nie poprawić, nie przynieść, czy poczytać, pomóc się napić.
„Nie trzeba. Nie trzeba” – szept zwrotny.
Chwila ciszy.

Robert znajduje na parapecie pismo „Miłujcie się”. Zachwala je kilka dobrych minut. Ponoć czyta je od deski do deski, nie może doczekać się kolejnego numeru, mam je zamówić w prenumeracie, tylko 40 zł. Rośnie we mnie złość.
Czy ja muszę czytać „Miłujcie się”? Wolę „Zwierciadło”, „WO”, nawet durne komiksy o celebrytach czytane w wannie, traktowane jako totalny chill out, którego potrzebuję bardziej niż katolickiej prasy.

Miłować się wolę bez trybu rozkazującego, sorry Robert.

Nie podejmuję tematu, słowa kolegi zapadają jak w studnię, cisza. Pan Kazimierz wciąż patrzy na mnie. Uśmiecham się, dotykam jego głowy, głaszczę, nic nie trzeba mówić, pomilczymy sobie.
Skinienie głową.

Robert też się uśmiecha, jest dobrze.

Nagle pojawia się myśl. „Czy chce się pan z nami pomodlić?” – pytam.
„Tak, bardzo.” – słyszę.

Ojcze nasz, Zdrowaś Mario, koronka do Miłosierdzia Bożego.
Kazimierz stara się mówić głośniej, prawdziwy maratończyk.

„Miej miłosierdzie dla nas i całego świata” – prowadzi Robert.
„Dla jego bolesnej męki” – odpowiadamy.
Po kilkunastu odpowiedziach znów mam szklane oczy, widzę nie Chrystusa, a Kazimierza, jego bolesną mękę. Atomek woła Roberta – potrzebny silny mężczyzna.

Zostajemy sami. Pytam, czy bardzo boli. Skinienie.
Dociekam, kiedy najbardziej.
– Przy wstawaniu do kąpieli.

Mówię o dodatkowych dawkach leków, które można podać przed kąpielą.
Mogę porozmawiać z pielęgniarką, jeśli pan chce.

…Co za głupoty plotę.

Przecież pielęgniarki wiedzą to wszystko lepiej ode mnie, dają bonusy, ale to nie bardzo już działa. Bezradność, najtwardszy orzech do zgryzienia.

Uczę się dopiero rozmawiać, denerwujące napięcie, że muszę mówić. Mogę się przecież absolutnie mylić. Nauka milczenia o niebo trudniejsza.

„Co jest najgorsze?” – pytam, bo już wiem, że z panem Kazimierzem mogę tak rozmawiać, gdy jesteśmy sami.

„To, że nie mogę się …odwrócić” – nie jestem pewna, czy dobrze usłyszałam.

„Odwrócić, tak?” – upewniam się. Kazimierz przesuwa wzrok z mojej twarzy, jest zmęczony, tym kosztem na pewno nie będę się upewniać. Mam nieodparte wrażenie, że pan nie chce mnie obciążać.
Nauczyłam się okrąglych, dobrych oczu, mięsistych powiek, które opadają oddzielając to, co za trudne, od mojego świata.
Pan Kazimierz próbuje się mną opiekować, tak czuję.

Niewymowne wzruszenie i nie tylko.
Stoję z tym chwilę.

„Nie móc się odwrócić…” – od bólu, choroby, śmierci, świata, siebie?
Odwrót. Wojownik się nie odwraca.

Mówię panu Kazimierzowi, że przyjdę jeszcze do niego. Uśmiecha się słabo: „wszyscy tak mówicie”. Przyjdę na pewno, zobaczy pan.
…Człowiek chce być lepszy niż ci, co nie przyszli. Chce być słowny, lojalny – jakie to małe. Ci, co nie przyszli, mają swoje powody, czasem bardzo poważne, prrrrr…

Idę porozmawiać z panią, która ostatnio wylała na siebie zupę.
Atomek prosi.
Dziś wiem o niej ciut więcej – np. to, że nie lubi mężczyzn. Niechętnie rozmawia z lekarzami i nie daje się pielęgnować opiekunom medycznym, snując przy tym nitkę romansowych intencji. Początek nitki tkwi w głowie; tam zagnieździł się ów uszczypliwy kłębek.
A bez metafor: przerzuty do mózgu. Ponoć Atomek ma się jej oświadczyć, ale ona nie chce takiego młodego. Wiele takich „ponoć”. Po kilku minutach widzę, które sekwencje słów będą powracać. Nitkę snuje kołowrotek. Potrzebne jest tylko moje ucho i raz po raz skinienie głową.
Spełniłam rolę, jednym tchem zatem zostaję grzecznie pożegnana („no to, kochanieńka, nie wyganiam cię, ale możesz już iść, dziękuję za rozmowę, do zobaczenia, uważaj.”)

Zaglądam ukradkiem do pani Bogusi.

Leży głową przy drzwiach, nogi na wprost okna. Nie widzi mnie, gdy stoję w progu. Obserwuję jej palce. Uważnie, nawet powiedziałabym, dość zachłannie dotykają medalik.
Gazik i kołdra leżą w spokoju. Palce zaabsorbowane nowym przybyszem. Niemal czuję bijące od medalika ciepło. Kamienie rozgrzewają się podobnie.

Nie wiem już nic. Może Robert ma rację…


Co to za dźwięk?

Na tarasie harfa. Prawdziwy instrument! Przyszedł student akademii muzycznej i gra. Muzyka rozbrzmiewa po korytarzu. Boże, jak pięknie!

Widzę aksamitne rubiny, oleiste zielenie, granaty, głębokie niczym czerwone wytrawne, zero rozmytych pasteli. Chwila przerwy. Siadam na tarasie, student zamyka oczy. Ja zamykam.

W harfie bije irlandzkie serce. Student zaczyna śpiewać.

Za dużo emocji; boję się, że nie wytrzymam. Otwieram oczy, dopuszczam do siebie dźwięki z korytarza. Gdy student kończy pierwszy utwór, chwilę rozmawiamy i wracam do swoich zajęć.

Sławek; spotykamy się pierwszy raz.

46 lat, wygląda na 40, rak nieobecnej już nerki, z przerzutami do kości, odleżyna, którą hospicjum spróbuje wyprowadzić, na parapecie zdjęcie 2-miesięcznego bobasa.

„Synek?” – pytam.
„Nie, wnuk.” – pada odpowiedź.
„Żartuje pan.” – mówię z uśmiechem.

Najstarszy syn ma już prawie 27 lat, w grudniu został tatą. Córka Martyna (bip, moje ego się załącza, bip) studiuje, Filip chodzi do liceum.

Do choroby życie w pełni. Interesy, żeglowanie (drugie miejsce w mistrzostwach Polski), trenowanie drużyny piłkarskiej, dom, kilka własnych sklepów, samochody, począwszy od śmiesznego żuka i poloneza (tu wymiana doswiadczeń – miałam przyjemność jeździć podobnym czołgiem), gospodarstwo, szklarnia, a w niej tysiące kwiatów. Rozmawiamy o pelargoniach, bratkach, o tym, jak Filip upił się w internacie, o domu dziecka, w którym pracowała żona. Historię choroby po godzinnej rozmowie mamy za sobą, było tak trudno, że Sławek zapragnął o pogodzie.
Idę za nim.
Jego oczy się śmieją, gdy opowiada o dzieciach. Taki jest z nich dumny, są mądre i zaradne. Kochany tata, widać, że daje im rosnąć.
Najwięcej jednak uczę się o rodzicielstwie, gdy opowiada o pielęgnacji pelargonii.
Nie kupuj kwiatów w markecie – mówi – są pędzone, mają ograniczane korzenie, pozbawia się ich naturalnej odporności, nie obronią się przed mszycą, nie znają słońca.
Sławek dba o swoje kwiaty, dogrzewa je zimą, nie niszczy korzeni, nie przyspiesza rozwoju.

Przychodzą anglojęzyczni studenci i pani doktor.
Czy możemy pana zbadać? – Sławek gaśnie.

Znów wraca choroba, czuję złość. Wyrwano go z ciepłej szklarni, okrojono do owej doniczki na kółkach, zapakowano w pampersa, założono cewnik. Teraz się bada i ocenia.
Przeklęty doniczkowy surwiwal…

Trzech studentów.
Rozumiem co się mówi do nich po angielsku, mam nadzieję, że Sławek nie rozumie. Mają na rozgrzewkę osłuchać perystaltykę jelit. Po kolei.

Robi się niezręcznie; idę o zakład, że Sławek wolałby bym tego nie oglądała. Jestem jego gościem, siedzimy jak równy z równym, zdrowy ze zdrowym lub chory z chorym. Biorę zdjęcie wnuka i puszczam oko do Sławka. – Jestem z tobą, jakoś przeżyjemy, a potem teleportacja do szklarni – próbuję nadać komunikat.
Studenci nie odpuszczają, pani doktor, na oko bezwzględnie, naciąga Sławka na ciągi dalsze.
Mija pół godziny, robi się napięta atmosfera. Widzę, ile go to kosztuje.
Wcześniej długo rozmawialiśmy o wczorajszej wizycie studentów, o tym, jak bardzo Sławek był roztrzęsiony, jak wszystko do niego wróciło, jak rozbolały go nogi po badaniu, a próbuje nie brać leków.

Badanie Sławka, sprawdzanie siły jego mięśni, nie jest dla niego. Jest dla nauki. Pro publico bono. Sławek ma prawo mieć to w nosie, jest chory. Ale to grzeczny pan, stara się.
Patrzę wymownie na studentów – nie łapią. Patrzę na lekarkę.
Już wiem, że tylko udaje. Widzi, wie doskonale, ale chce/musi uczyć.
Rozumiem dwie strony.
Pat.
Brak umiaru wytrąca mnie jednak z równowagi. Po męsku sprawę załatwia wreszcie sam Sławek. Oskar dla tego pana.
Prawda oczyszcza. Próbuję łagodzić, uśmiecham się do pani doktor, mówię, że Sławek zmęczony po wczorajszym badaniu, że nie odmawiał, bo jest miły. Wychodzą.
A my wracamy.

Dobry czas.

W przeciągu niespełna trzech godzin Atomek zagląda ze 4 razy. Każdorazowo ukradkiem kiwam przecząco głową, Atomek rozumie, znika. Nieoczekiwanie Sławek pyta o dzieci. O moje dzieci. Co robić? Migam się, mówię, że to trudna sprawa. Nie poddaje się, w końcu dał mi kawał swojego życia, musi być wymiana. Miałam tego nie robić, taki był plan. Wchodzę w to jednak bez zbędnych szczegółów.
Oczy mu miękną, widzę wdzięczność, jest ok.
Potem sypiemy dowcipami, generalnie przegadalibyśmy jeszcze dużo czasu. Delikatnie mówię, że obiecałam panu Kazimierzowi, że jeszcze wpadnę.
– Jasne, poczekaj chwilę, zaraz pójdziesz.

Telefon od żony, odmeldowuję się z czystym sumieniem.
Słyszę jak bardzo ją kocha.


Kazimierz przygląda mi się uważnie. Dotrzymałam słowa, jestem. Nie mówimy wiele.
Uśmiech, uśmiech ratuje moją każdą bezsilność. I dotyk.
Głaszczę Kazimierza po głowie. Pytam, czy jest szczęśliwy, choć wiem, że sporo ryzykuję tym pytaniem. „Skłamałbym mówiąc, że nie.” – lekki uśmiech na jego twarzy.
Ulga. Rozmawiamy mimiką.

Zachwyt i rozpacz, o których pisała Szymborska, wyglądają właśnie tak, jak oczy pana Kazimierza, które, po dziecięcemu wpatrzone we mnie, są zupełnie nagie.
Rozmawiamy o rzeczach prostych. Wielu słów nie trzeba; doświadczenie i mądrość pana Kazimierza dopowiadają resztę. A ja ufam.
Opowiadam o synku, że jest, że to cud. Opowiadam o Martynce.
Jego serce otwarte na oścież, oczy słone. U mnie też.
Chcę tu być, upewniam go o tym raz po raz, bo wciąż nie dowierza. Dlaczego tu przychodzimy, ja, Atomek, inni… Odpowiadam, że to czysty zysk. Dostaję więcej niż daję.

Pierwszy raz kładę swoją dłoń na jego dłoni. Chwyta mocno moje palce, czuję ciepło, puls.
Trwamy tak całe spotkanie, oboje bezradni.
Kazimierz zasypia, miarowy oddech. Patrzę na niego dłuższą chwilę. Ostrożnie zabieram rękę, cicho wychodzę. Znajduję Atomka, a z nim pielęgniarkę.
I Sławka.
Sławka numer dwa, który jest tylko trzy lata starszy; wygląda jak 20-latek.
Rak położył go do łóżka, ale Sławek nie umrze na raka. Zabije go sepsa, która wda się w odleżynę. Nie jestem prorokiem; raczej Tomaszem, który dostaje właśnie możliwość włożenia palca w ranę.
Ja nie wiedziałam, nie wiedziałam…
Nie wiedziałam, że można w ogóle żyć z raną, która jest rozległa jak piłka do koszykówki, która jest głęboka tak, że widać… kręgosłup.
Morfina kapie ciurkiem.
Sławek cierpi, ale trzeba go przewinąć, założyć opatrunek, usunąć zamartwicę. Zakładam rękawiczki. Pierwszy raz.
Pomagam w drobiazgach. Po wszystkim zdejmuję je ostrożnie i dotykam głowy Sławka. Mówię, że jest bardzo dzielny, że najgorsze już za nami, że teraz może odpocząć. Nalewam soku jabłkowego, pije spragniony. O dziwo, ma ochotę oglądać telewizję, ustawiam według życzenia na dwójkę.
Nie mogę uwierzyć, że wszystko wygląda tak normalnie.
Sławek leży przykryty kołdrą; nie sądzę by zdawał sobie sprawę, jak wygląda rana, telewizor nadaje jakiś show, pali się nocna lampka. Nie widać tego, co wciąż mam przed oczami, czego nie zapomnę do końca życia. I wiem, już wiem, znam to uczucie dobrze.
Moją córkę też przykrywano białą tetrową pieluszką. Drastyczny widok, rozdźwięk.
Nie-do-pogodzenia.

Wychodzę na korytarz, szukam wzrokiem nowej wolontariuszki, chcę się przytulić. Jej wzrok nie złapał pragnienia, nie musiał. Wracam więc do pionu, to była tylko chwilka, siadamy wszyscy na tarasie, ustalamy kto kiedy przyjdzie.
Pora do domu.
Nic nie piłam od sześciu godzin, teraz to czuję; czuję całe swoje zmęczenie.

Zaglądam do Kazimierza. Kazimierz śpi.
Żegniam się ze Sławkiem i jego szklarnią.

Wsiadam w samochód.
Ostatni raz dzisiaj muszę się skupić.
Ciemny las przede mną.

I żadnej lampy.

.

  • ściskam Cię serdecznie 🙂

  • Witam Agnieszko.
    Juz dawno zabierałam sie do czytania Ciebie. Czytania poniewaz…. ponieważ spędziłam w hospicjum w Poznaniu na os. Rusa 4 noce i 5 dni. Trafiliśmy tam z mężem dzień po naszym ślubie 9 kwietnia 2009 roku złosliwy, nieopreacyjny nowotwór żołądka. Trafiliśmy tam poniewaz był bardzo osłabiony, stracił dużo krwi tam miano mu wszystko wyrównać. Wróciliśmy do domku a po 4,5 tyg zmarł 🙁 Pamietam jak tam trafilismy Pani przyjmująca powiedziała "jaki młody" to go w pewnym sensie zabiło. Pisze do Ciebie bo pomyslałam, że gdybys trafiła wczesniej do hospicjum czy mogłabym Cie tam spotkać? Pisze ponieważ uważam, że osoby pracujące tam to osoby o ogromnynm sercu dużej cierpliwości i spokoju. W czasie naszej całej tragedii tutaj spotkaliśmy "ludzi" nie tylko lekarzy… Piotr miał 34 lata. Podziwiam Cie, pozdrawiam.