Do trzech razy – sztukafeatured

Pan Kazimierz, tak mało dziś słów.

Podaję sok w dziecięcym kubku, zwilżam wargi gazikiem, kremuję, głaszczę. Mam wrażenie, że jestem dziś tylko dla Kazinka, że tylko ja go widzę – co za natrętna iluzja.
W przeciągu siedmiu godzin zaglądam do niego tak często jak tylko mogę.
Mały wyścig z czasem, który przegram i tak.

Za którymś razem spotykam syna.
Bezradne, życzliwe oczy, które uśmiechają się do mnie z wdzięcznością, słów jak na lekarstwo. Syn Kazimierza stoi przy nogach łóżka/ojca – jego twarz jak odległa planeta, Kazimierz nie ma okularów. Dotyk złamałby wypracowywany latami schemat, a słowa, niepołknięte przez nikogo, zawisłyby niebezpiecznie nad łóżkiem – syn nie zaryzykuje.
Do roboty, mała.

-„Pani Kazimierzu, napijemy się soku?”

-„Możemy.”

W lewej ręce sok, a prawa na czoło Kazimierza. Małe łyki. Nie ma się gdzie spieszyć. Raz po raz wycieram jego usta, potem nakładam krem. Żadnych rękawiczek. Syn uśmiecha się z wdzięcznością – modlę się w duchu, by znalazł odwagę. Chleba naszego powszedniego…

Zostawiam ich samych.
Sobie.

Po pięciu minutach syna nie ma.

Rozmawiam z pielęgniarkami; rodzina przychodzi do Kazimierza codziennie, ale na chwilkę, 5-10 minut. „Postoją, popatrzą i pójdą” – mówi Asia.

Myślę o swoim synu. Jak pokazywać mu świat, by miał odwagę, tę skłonność do ryzyka.

Wreszcie otwierają mi się oczy na innych pacjentów.

Sąsiadem Kazimierza jest 60-letni Michał. Próbowałam go do tej pory nie widzieć; tłumaczyłam sobie, że Michał śpi, ma rodzinę, książkę, czas… Wstyd.
Już mam wychodzić z pokoju (Kazinek zasnął). Pan Michał siedzi na skraju łóżka, ogląda stopy. Pyk.

-„Jak minęła noc?” – pytam.

-„No w miarę”.

-„A pan Kazimierz jak śpi w nocy?” – nie mogę się powstrzymać.

Michał wciąga mnie jednak w swój świat. Daję się prowadzić.

-„Wie pani, mam 10-letniego synka.”

Robi się trudniej, stanowczo trudniej. Właściwie niewiele więcej trzeba mi mówić.

Dziś Michał pierwszy raz ma założoną pieluchę i cewnik, Piotruś nie był jeszcze w hospicjum. Michał twierdzi, że tak jest lepiej, syn musi przyzwyczajać się do braku ojca. Dyskutuję tylko w myślach.

-„Pan wie najlepiej, co jest dobre dla Piotrusia” – mówię.

Wdzięczność zwrotna.

-„Wie pani, to takie dobre i wrażliwe dziecko, on to tak przeżywa.”

Piotruś jest wielką niespodzianką w życiu Michała.

Rozwód kościelny (pierwsza żona nie chciała mieć dzieci), po drodze różne związki, w końcu ten ostatni. Ania i jej Natalia, której ojciec nie chciał zobaczyć po urodzeniu. 11-letnia dziewczynka pyta nieśmiało, czy może mówić do Michała „tato”. Michał rośnie. Natalia też.
Razem łowią ryby („kupiłem jej najlepsze wędki, niech ma”); wspólne zawody, spływy, farbowanie włosów.

-„Wie pani, ona mnie tu myje, goli, nic jej nie straszne. Aż Ania jest zazdrosna.”

Biologiczny ojciec znalazł Natalię na naszej-klasie. Chce się spotkać. Natalia stanowczo odmawia, nie wie jak do niego mówić – „Proszę pana”?

Informacja o tym, że Piotruś w drodze zaniemówiła Michała.

-„Dwa tygodnie bolała mnie głowa, ale potem się cieszyłem” – śmieje się.

Piotruś i Natalia to cały świat. Ania nie bardzo umie rozmawiać, szczególnie z Natalią. To ojciec jest od tajemnic, problemów, rozpieszczania. Michał obmyśla jakby tu przekonać Anię do kupna samochodu (niech Natalia ma coś po ojcu). Piotruś też coś dostanie – marzy o laptopie. Musi być najlepszy. Michał zbiera informacje, planuje, załatwia.

Po kilku godzinach Natalia miga mi na korytarzu; uśmiecham się do jej farbowanych włosów.

Idę odwiedzić Sławka z nadzieją na rozmowę o szklarni, sklepie warzywniczym, drużynie piłkarskiej. Stop.

Sąsiad z łóżka obok, pan Piotr, ciężko oddycha. Rak płuc, w nocy zebrała się woda. Potężne, bolesne bulgoty. Jeszcze dwa dni temu było dobrze…

Na korytarzu płacze córka Piotra. Przytulam ją, cała się trzęsie. Gładzę jej włosy, całuję w czoło. Ojciec umiera. Dziewczyna trzyma mnie z całych sił. Próbuję być.

Atomek dyskretnie pyta, czy posiedzę z rodziną.

-„Dasz radę, Aga?”

Troska w tym momencie o mnie jest wzruszająca.

Atomek ma tyle spraw do zrobienia. Trzeba zmienić opatrunek Sławkowi numer dwa, odessać wydzielinę Bogusi, poprawić Lidkę na łóżku, jeszcze dziesięciu innych pacjentów czeka na Atomka.
Siostra przyniosła świecę.

-„Posiedzisz?” – upewnia się i ona.

Odmawiamy różaniec. Skupiam się na rytmie modlitwy, choć nie bardzo to wszystko pamiętam (co się mówi pomiędzy dziesiątkami?).

Żona, drobna, delikatna, tuli się do męża. Niemal cała leży na skraju łóżka trzymając w objęciach głowę Piotra.

Zostałam zaproszona do największej intymności, skupiam się. Wiem, że pracuję na ich wspomnienia z tych chwil, że każdy gest ma znaczenie. Rozmawiamy, płaczemy, modlimy się cicho.

Niespodziewanie Piotr próbuje usiąść. Mnóstwo rurek (cewnik, tlen, morfina) nerwowo porusza się wokół. Biegnę po Atomka. Sadzamy Piotra i pilnujemy by nie wstawał. Atomek szepce, że tak to wygląda; często na koniec pacjenci uciekają z łóżka, walczą. Piotr próbuje coś powiedzieć, ale nie daje rady. Cholerny świat.

W końcu rozumiem; chce siusiu. Pokazuję mu założony cewnik, spokojnie wszystko tłumaczę, głaszczę po nogach i plecach. Mój spokój udziela się żonie i córce – mam wspólniczki. Działamy.

Po czasie Piotr zasypia, oddech się wyrównuje, leki działają. Zaglądam dyskretnie do Sławka za kotarą.

Sławek płacze. Mówi, że przez 3 tygodnie związał się z Piotrem, że to taki fajny facet, a teraz on, Sławek, nie ma nawet odwagi odsłonić firanki pomiędzy nimi. Łamię zasady, siadam na łóżku, całuję w policzek i tulę całego do siebie. Tłumaczę jak dziecku, że ta firanka to szacunek dla rodziny, ich intymności. Mówię, że ma w sobie dużo pokory i odwagi, bo płacze razem z nimi nie pokazując im wcale siebie.

Siedzę ze Sławkiem dobre pół godziny. Dobrzeje na tyle, że wracają znane opowieści. Odpoczywamy oboje, dobrze nam razem. Przyjeżdża w końcu żona, płynnie się wymieniamy.

Zaglądam do Bogusi.
Maleńka jak pigwa, cicho trzyma rąbek koca; ręce sztywno zgięte w łokciu, nie dają się położyć. Gładzę je tam gdzie są.

Bogumiła patrzy na mnie uważnie tym samym wzrokiem co Kazimierz – nie natrętnie, ale też bez strachu, kurtuazji. Nic do stracenia, gdy wszystko do stracenia.
Myślę o Bogu, czy jest.

Na dole czeka nowa wolontariuszka. Atomek zajęty. Mam ją oprowadzić, pomóc zacząć. Moje tempo jest za duże, pani nie nadąża, choć bardzo się stara. Próbuję na chwilę zwolnić; to trudne, bo myślę o Piotrze, Kazimierzu, Sławku, mam jeszcze tyle rzeczy do zrobienia. Instaluję w końcu nową u pani Irenki, wiem, że Irenka potrzebuje tylko słuchacza.

Po paru godzinach zaliczam pierwszy tort w dyżurce. Pana Michała odwiedziła żona i przyniosła słodycze. Trochę mnie to krępuje, ale w końcu od sześciu godzin nic nie jadłam, nie piłam. Siadam obok pana doktora i dwóch pielęgniarek. Jedna z nich robi mi kawę – dość szczególne zjawisko.
Atomek wpada na mój talerzyk i pyta czy tort z alkoholem. No tak, coś czuję. Zrezygnowany sięga po ptasie mleczko. Alkoholu nie pije od 16-u lat. AA. Chwalę jego silną wolę.
Atomek mnie budzi: „gdybym miał silną wolę, mógłbym pić, a że nie mam, to nie piję wcale”. Opowiada, że kiedyś w nocy pacjent poprosił go o szklaneczkę piwa. Atomek nalał piwo, a potem całą noc nie mógł uwolnić się od zapachu.

Fajny ten Atomek.

Od samego początku, już pół roku temu na kursie, wiedziałam, że to z nim chcę wejść na oddział.

Przed wyjściem żegnam się z Kazimierzem chyba ze trzy razy.

I z Bogusią.

I z Piotrem.

Na sam koniec.

.