Cudfeatured

…I stał się cud.

Hospicy i Hosanna mają u wiosny chody; oto niezbity dowód: słońce w rozkwicie, na dworze plus 10, rozśpiewane ptaki, łagodny wietrzyk.

Generalnie jestem w hospicjum co drugi dzień. Coś się jednak stało. Poczułam, że chcę dziś, poza kolejnością.
Odstawiłam synka do babci i parę minut po 15-stej weszłam na oddział.

Po pierwsze Kazimierz, zawsze Kazimierz.

Atomek wita mnie na korytarzu:

-„Kaziu umiera, dobrze, że jesteś.”

Wchodzę.
Przy łóżku żona, siostra żony i jej córka.

Kazimierz oddycha z dużymi przerwami. Głębokie hausty na przemian z ciszą. Każdy oddech może być ostatni.
Zapalamy gromnicę. Długo trwa zanim udaje mi się ją przyczepić rozgrzanym woskiem i ustawić na stoliku.
Chwytam Kazimierza za lewą rękę. Za prawą, po czasie, chwyta go żona.
Pierwszy raz ją widzę – wiem, że jest bardzo chora. Ma założone ortopedyczne szelki. Dopiero od paru dni zaczęła móc przychodzić do męża.

Spotkali się,ulga.
Od stycznia Kazimierz jej nie widział. On – w hospicjum, ona w domu.
Jedno ciało położone w dwóch przestrzeniach. Teraz, na sam koniec, złączone.

Jestem wzruszona, pościel w słone kropki.

Mówię żonie, ile Kazinek dla mnie znaczy, jaki jest dobry, kochany.
Wszystko przyjmowane jest ciepło i serdecznie, czuję, że mogę z nimi zostać.
Po chwili pytam, czy chcą się pomodlić.

-„Bardzo.”

Nieporadnie zaczynamy różaniec. Rytm modlitwy uspokaja jak każda mantra.
Nasze głosy miarowo opływają Kazimierza.

„Módl się za nami wszystkimi teraz i w godzinę śmierci naszej. Amen”.

Trzy dziesiątki, trzy ostatnie oddechy.

Najdłużej nie umiera serce.
Bije jeszcze parę minut – wyraźnie widzę puls na szyi.

Żona wstrzymuje oddech, wzrokiem pyta czy to „już.”
Przecząco poruszam głową, pokazuję wzrokiem miejsce, które wciąż pulsuje.
Obie trzymamy go za ręce, głaszczemy.

–„Pomóżmy mu jeszcze trochę.” – mówię cicho.

Modlitwa, przerwana na chwilę, powraca.

Puls zanika – ziarenko gasnącej gwiazdy.
Skupiam wzrok na tym małym punkcie ciała, które zdradza tajemnicę.
Lekki skurcz twarzy, jedna łza, która spływa w moją stronę.
Dotykam.

Twarz Kazimierza jest spokojna. Śmierć przyszła cicho, obyło się bez walki.
Kazimierz odszedł jak rycerz – z twarzą w przedwiosennym słońcu, skupiony i uroczysty.

Godzina 15.30.

Pierwszy człowiek, który przy mnie umarł, to Kazimierz.
Wiem, po prostu wiem, że tak być miało.

Jeszcze wczoraj, trzymając go za rękę, pomyślałam:

-”Możesz przy mnie odejść, Kazimierzu. Chcę być wtedy przy tobie, dam radę.”

Żona wczoraj wieczorem powiedziała mu, że może umierać w spokoju, że jest dobrze i będzie dobrze.

-„Nie wiem, czy mnie posłuchał, czy to kompletny przypadek…” – zawiesza głos, patrząc wyczekująco w moją stronę.

W zamian mogę dać jej tylko opowieść o mojej córeczce, która zmarła 10-go dnia życia.
Trzymając ją ostatni raz za łapkę, powiedziałam:

-„Jeśli nie masz siły tu zostać, możesz odejść. Obiecuję, że dam sobie radę, że nie utonę.”

Tylko miłość daje tę siłę, tę pewność.
Maleńka zmarła po dwóch godzinach. Stan krytyczny trwał od trzech dni – mogła odejść w każdej chwili. Wybrała najwłaściwszy moment.

Żona Kazimierza objęła mnie i położyła głowę na piersi.
Pocałowałam ją w czoło.
Płakałyśmy obie.

Przyjechali synowie, zostawiłam ich samych. Męskie pożegnania są trudne, krótkie i szorstkie; nie potrzeba im miękkich, kobiecych oczu – wtedy pożegnania twardnieją jeszcze bardziej. Wolę dać szansę na czułość. Może po raz ostatni poczują się jak jego mali chłopcy…?

Atomek z troską chwyta mnie za ramię:

-„I jak, Aga?”

Kiwam głową na znak, że jest dobrze.

-„On ciebie wezwał, czekał na ciebie. Tak się dzieje, widziałem nie raz.”

Jadąc do hospicjum nie czułam żadnego wołania. Wiedziałam tylko, że bardzo chcę dziś tam być.

Atomek mówi, że Kazimierz to teraz mój orędownik w niebie.
Nie mam jego wiary, mam jednak na wiarę nadzieję.

Cały dzisiejszy ranek czuję spokój, tę bezgłośną, bezbarwną obecność, której już kiedyś doświadczyłam.

Tyle ciszy między nami, tyle troski, Kazimierzu.

Pokochałam cię jak kogoś najbliższego – trudno to wytłumaczyć.
Weszłam w to bez żadnych limitów, wiedząc, że potem będzie bolało.

Dziś, zamiast bólu, czuję ogromną wdzięczność.

Pamiętam, jak w zeszłym tygodniu trzymaliśmy się za rękę i oglądaliśmy kątem oka jakiś serial o księdzu.
Przyszła Irenka, pani, z którą kończyłam kurs:

-„O, widzę, że jest dziś pana ulubiona wolontariuszka. Mam rację?”

Spojrzałeś na mnie, potem na Irenkę i powoli powiedziałeś:

-”No może”.

Znam doskonale ten ton. Trochę filuterny, niby poważny.
Tym samym tonem mówiłeś, że największym stworem, jakiego upolowałeś, był komar.
Jestem beznadziejna, daję się nabrać.
Pamiętam, że wtedy zwątpiłam, czy naprawdę mnie lubisz.

Na łóżku obok zapłakany pan Stachu.
Pojawił się, gdy umarł Michał.
Śmierć Kazimierza to dla niego ogromne przeżycie. Jak tylko mogę, posyłam mu ciepłe spojrzenia. Cicho mówię, że Kazimierz umarł spokojnie i dobrze. Wiem, że Stachu nie powinien być teraz w pokoju; próbuje walczyć, a czyjaś śmierć odbiera siły.

Rodzina żegna się i kolejno odchodzi.
Proszę, by zawiadomili mnie o pogrzebie, zostawiam namiary.

Z mocą tuli mnie najstarszy syn. Chwilę trwamy. Taka bliskość to źródło siły.

Młodszy napięty i obcy – czuję, że nie chce kontaktu. Delikatnie klepię go tylko po plecach i cofam się za kotarę, by mógł się pożegnać bez świadków.

Zostaję sama z Kazimierzem.
Teraz, z włożonymi na powrót zębami (praca Atomka) i obwiązaną bandażem głową wygląda jak średniowieczny monarcha. Dostojne, szlachetne rysy, bijąca mądrość i spokój.

Dopiero teraz płaczę na całego. Palce umazane brunatnym tuszem.
Wcześniej nie mogłabym tak – to był czas żony, rodziny.

Prosiłam, by bliscy zabrali ze sobą kwiaty z parapetu, kazinkowy ogródek, który tak cieszył. Woleli zostawić. Obiecałam, że będę dbać.
Wśród nich jest wciąż prymulka, którą przyniosłam Kazinkowi z okazji imienin. Podeszłam do parapetu, zaczęłam oskubywać rośliny z suchych liści. Podlałam, wymyłam podstawki.

Przyszedł Atomek.

-„Chcesz być przy wszystkim?”

Skinienie.

Zdejmujemy pościel. Wkładamy do worków.

Delikatnie rozbieramy Kazimierza. Wyjmujemy cewnik i wenflon, bandażujemy rękę, zmieniamy pieluchę, oczyszczamy co trzeba.
Pierwszy raz widzę jego odleżynę na kości ogonowej.
Tracę pewność; czyżby oszukiwał mnie powtarzając cierpliwie, że nic go nie boli?

Atomek zajmuje się męskimi sprawami, ja przytrzymuję ciało.

Trudno opisać wzruszenie, dam sobie spokój.

Na krześle obok złożony w kwadrat worek.
I już wiem, że zaboli.
Czyste ciało pakujemy tak, jak zrobić to trzeba.
Na worku przygotowane trzy szerokie taśmy. Szczelnie zawijamy końce worka wzdłuż ciała, oklejamy. Nie płaczę. Wiem, że Kazimierz nie miałby za złe.
Całość przykrywamy białym płótnem.

Dopiero teraz przychodzi pielęgniarka (ta, za którą nie przepadam; pacjenci jej przeszkadzają).
Tym razem panna zadowolona – pracowaliśmy na jej konto.

I chwała Bogu.
Cieszę się, że to ja i Atomek mogliśmy wszystko spokojnie zrobić, z czułością.

Wreszcie ktoś posłuchał mojej prośby i wywiózł sąsiada z pokoju. Znacznie za późno. Od dwudziestu minut nie mogłam się doprosić.

Przyjeżdża specjalne łóżko, którym Kazimierz odpływa.

Zostaję sama w pustym pokoju.
Otwieram okno na oścież. Przyjemne, świeże powietrze wpada do pokoju, który cały skąpany jest w popołudniowym słońcu.
Opróżniam szafkę, szykuję piżamy do pralni, porządkuję pozostawione kosmetyki.
Dopieszczam kwiatki na parapecie, wlewam do doniczek wodę mineralną Kazimierza. Wyrzucam napoczęty sok i całą kolekcję słomek z szuflady. Gazety zostawiam na tarasie.
Krzątam się, to źródło spokoju.

Atomek przychodzi i odkaża antyodleżynowy materac.
Zakładamy nową pościel na nowe poduszki.

Łóżko czyste, gotowe na przyjęcie kolejnego pacjenta. Wolałabym, by ten pokój pozostał jakiś czas pusty, ale jeden pan od wczoraj mieszka na korytarzu. Nie będzie mu łatwo, ale co zrobić…?

Wraca pan Stachu, ściskam mu rękę.
Mówię, że mamy dziś trudny dzień, ale damy radę. Uśmiecha się do mnie.
Będę mieć na niego oko, ale nie dziś, nie jutro.
Na trzy dni postanawiam zniknąć.

Jest weekend, mam kilka dni z synkiem. Wezmę go na spacer, do teatru na „Brzydkie kaczątko”, spędzimy fajny czas.

Pan Jacek (przyjaciel hospicjum) częstuje mnie zaproszeniem na rozmowę, nie mam już sił odmówić – wracam więc do domu po ósmej.

Synek czeka na mamę, nie może zasnąć.
Kładę się obok.
Pachnie pięknie, nadal jest taki maleńki i delikatny. Głaszczę jego niepokorne włosy, całuję ciepłe poliki, wciągam w siebie.

Myślę o małym Kaziku i jego mamie.
Pewnie kochała go tak samo, jak ja kocham Bartusia, tak samo tuliła do snu, tak samo całowała.

Czuję, że dzieje się coś niewymownie wielkiego.
Jestem świadkiem czegoś, czego nie potrafię dobrze ponazywać.

Na moich oczach odgrywa się misterium.
Ja i mój syn wypełniamy odwieczną scenę, która powtarzana była, jest i będzie przez wszystkie matki świata. Nie jestem pierwsza, nie jestem ostatnia, nie jestem szczególna.

Dawno już tak dobrze nie poczułam swojego miejsca w owej spiralnej przestrzeni.

Cierpliwie, z pełną pokory świadomością, wypełniam archetyp.

I stał się cud.

Na dziś.

Na wieki wieków.

A.

.

  • …pamiętasz moje motto życzeń imieninowych …teraz , wiem…jestem pewna istnienia "takich "drzew… i ciepła , które tak ogrzewa w otuleniu nie chcąc nic w zamian oprócz siły by oddawać innym…pozdrawiam serdecznie Agnieszko…Danusia

  • Anonimowy

    ;((……….