Wielka Nocfeatured

Hospicjum w czasie świąt jest szczególne. Dużo spokoju i ciszy.
Nie ma studentów, rehabilitantów, wolontariuszy, niewiele też rodzin. Mycie domowych okien i podłóg, tańce z odkurzaczem, mikserem, rumiane mięsa w piekarniku… Rodziny planują odwiedziny nazajutrz, by razem zjeść świąteczne śniadanie.
Udało mi się wiosenne porządki rozłożyć w czasie (dużo wolniej i spokojniej pracuję ostatnio), więc z radością wybrałam się do hospicjum w Wielką Sobotę.

Pusty parking – tylko dwa auta pielęgniarek i karetka, ptaki szykujące się do wieczoru, za płotem niespieszne autobusy, opustoszałe place zabaw, leniwe koty przechadzające się po trawie, rześkie, wieczorne powietrze skropione czeremchą.

Na jednym oddziale zaledwie pięciu pacjentów, na drugim – kilku więcej.
I Atomek kochany, co wcale mnie nie dziwi. Podejrzewam, że mógł sam wpisać się na nocny dyżur.
W drzwiach mijam męża Oli – wymiana serdeczności, „skoczę tylko do sklepu”, „jak miło, że zechciała pani przyjść”, „zaraz wracam”.

Ola ściska mnie za rękę, opowiada o wszystkim, co wydarzyło się w przeciągu ostatnich dni. Robię herbatę, zmywam talerzyki, wietrzę. Karolcia, wnuczka, wyszła ze szpitala, teraz coś z oczkami – uśmiecham się do babcinego, stroskanego serca. Ola pyta o synka, opowiadam o alergii i dusznościach sprzed kilku nocy, o karetce, którą musieliśmy wzywać. O strachu nie mówię – już dobrze, są leki; w opowieści pozostaje czas przeszły, więc brzmi ona jak historia zza siedmiu gór i rzek, jest ok.
Uśmiechamy się, obie spokojne.
Ola obwąchuje drożdżowy chleb, który wyciągnęłam z piekarnika jakieś cztery godziny wcześniej. Wraca mąż, mam zostać. Rozmawiamy z uśmiechem.

Dużo miłości wsiąka w ten pokój.
Ola leży na ostatnim łóżku Marka.
Po prawej ma ten sam prostokąt uchylonego nieba.

Marku, przyjacielu…

Zostawiam to dobre małżeństwo i idę na taras.
Atomek wyluzowany, u siebie przecież, macha do mnie łapką, w drugiej komórka. Obok starszy pan na wózku przygląda się wieczorowi. Siadam przy nich, wygłupiamy się trochę. Biorę pana na spacer, obwożę po całym hospicjum, potem ogród, oczko wodne, ławeczka z widokiem na koty.
Po godzinie znam historię trzyletniego wojska i choroby, ścieżkę zawodową, sytuację rodzinną i najlepszego kumpla – dwudziestoletniego czworonoga Atosa. Słucham, nigdzie się nie śpieszę. Robi się jednak zimno – wracamy.
Pan Genek cały w skowronkach opowiada o wyprawie sąsiadowi.
Wietrzę ich pokój, gaszę światło, na dobranoc film mruga.

Atomek namawia na izolatkę i jak zwykle wie, co robi.
W izolatce Jacek, rocznik 1970.

Jacek nie ma raka, ale też nie ma czucia od pasa w dół.
Siedem lat temu przejechał go wan – wszystkimi kołami. Dziś walczy z odleżyną. W poprzednim hospicjum spędził dziewięć miesięcy.

Najgorszy nie był wypadek.
Co prawda Jackowi założyli kołnierz ortopedyczny tył do przodu, bolało całą drogę do szpitala, co prawda policjant złamał mu rękę, co prawda wózek zamiast sprawnych nóg do końca życia…
Straty są jednak większe: odszkodowanie na 300 tys. zł. Na konto żony, bo Jacek nie ma swojego.

Po czasie znika pełnomocnictwo Jacka, znika żona. Pojawia się nowy pan i pozew o rozwód. Winny jest ponoć Jacek – znęca się nad rodziną fizycznie i psychicznie. Od dwóch lat na wózku.

– Uderzyłem syna raz w życiu, jeszcze przed wypadkiem. Pyskował strasznie żonie, prosiła bym coś zrobił…

Jacek pokazał pozew dzieciom, były w szoku. Sędzina nie dopuściła do głosu ani jego, ani pani adwokat; przypomina się film „Tato”.
Dzieci zostały przy matce i teraz służą do opieki nad przyrodnim 3-letnim bratem. Matka pije od dawna. Razem z nowym panem.
Jacek liczy, że gdy wyjdzie ze szpitala, zamieszka z dziećmi. Z synem od zaraz – ma już 19 lat, z córką – gdy ta dorośnie.

Jackiem opiekuje się teściowa – oto piękna puenta dramatu.
Zachwycająca kobieta, która zamiast ślepo stać przy genach, stanęła sprawiedliwie na ziemi i zamieszkała z byłym zięciem.

…I tak minęło mi sześć godzin.

Wsiadłam w samochód, otwarłam okna na gwieździstą noc.
Nie upiekłam mazurków, sernika, nie zrobiłam faszerowanych jaj.
Za to poczułam się bardzo świątecznie.

Jadąc przez las widziałam ludzi wracających z mszy. Uroczyście ubrani, nieśli zapalone gromnice.
Każdy z nas, swoją drogą, sunął ze światłem.

I widziałam jasno: wszystko to było dobre.

.