Mona Liza

Mona Lizafeatured

Styczeń mnie zdmuchnął, przepraszam.
Trudne, zimowe rocznice – to raz, dwa: zagrałam rolę pacjentki.
Mam kilku nieproszonych gości, których trzeba będzie wyprosić – tym razem z zajmowanym lokalem.
Ale jeszcze chwilę, jeszcze postoję.

Ewa.

Chyba najdłużej u nas, bo od lata zeszłego roku. Cicha, pokorna, o uśmiechu Mony Lizy. Przyjmująca każdego, z tym, z czym przychodzi, bez oczekiwań.

Ewa ma dokładnie tyle lat, co moja mama, ma córkę w moim wieku o tym samym imieniu. Jej córka pochowała swoje pierwsze dziecko – dwudniową dziewczynkę. Tyle podobieństw…

Gdy głaszczę ją po głowie, jest onieśmielona, ale przymyka oczy i zwraca się w moją stronę. Dotyk to jedyny sposób na bezradność.
Jestem w hospicjum na kilka chwil, mam szansę odpocząć – choćby w aucie, choćby nad patelnią, choćby w kolejce do kasy. Ewa czasem wyjeżdża na taras; wymiana zdań o kwiatach, pogodzie, spodziewanych odwiedzinach. To bardzo nieodległy wyjazd, elitarna szkoła braku lgnięć do czegokolwiek. Podglądam te lekcje przez szybę.

Najdłużej byłam przy Ewuni w Boże Narodzenie.
Wieczór, cisza na oddziale, wszyscy goście wrócili do domów.
Pamiętam, jak ściskała w rękach swój imieninowy prezent – 3 żele Dove w ogromnym kartonie. Były tak piękne, że Ewa nie chciała ich rozpakować – stały więc tak kilka dni, z wielką nadrukowaną kokardą.

Podlewam jej fiołki i betlejemską gwiazdę. Trzymam donicę blisko jej chorych oczu, by dokładnie widziała, że usuwam tylko balast zeschniętych liści. Ewa lubi, jak to robię.

Nigdy sama nie prosi o pomoc, ale jest na to sposób. Trzeba przejąć inicjatywę.
Się udaje.

Opowiadam sporo wesołych historii o synku. Ewunia śmieje się przepięknie, faluje cały brzuch. Przynoszę wieści o korkach, sklepach, pogodzie.

Pamiętam jak Ula, staruszka z łóżka obok, chciała umrzeć. Nie miałam nic do powiedzenia.
Jestem za mała na to i za bardzo gościem. Ewa, tylko Ewa mogła i powiedziała:

– Proszę tak nie mówić. Tak nie wolno.
Trzeba żyć.

Uśmiechnęłam się i pogłaskałam Ulę. Wspominałyśmy potem jej młodość, wakacje, lekcje pianina – zasypiała z uśmiechem.

Ewunia troszczyła się o wszystkie swoje sąsiadki, które witała i żegnała z pokorą.

Sama nie chciała wrócić do domu – niewidomy mąż, ciężko pracujące dzieci, 7-letnia wnuczka… Ewa postanowiła ich nie martwić, nie obciążać, postanowiła niczego nie oczekiwać i nie utrudniać. Jej cierpienie nie wychodziło poza obręb ciała, chroniła bliskich, jak Gosia.

Tylko ten uśmiech…

Jedynie raz powiedziała:

– Nawet, jeśli pani bardzo by chciała, nie jest w stanie mi pomóc. I wiem, że to nie jest pani wina. Wszystko dobrze. – Przyjdzie pani jutro?

Nie przyszłam wtedy, nie mogłam.
Bolało.

Ale wiem, że obok Atomka stałam się kimś bliskim. Poważnym tonem kazała mi, niczym mama, iść do lekarza, gdy usłyszała moją prywatną rozmowę z koordynatorką.
I poszłam.
I przez to się nie pożegnałyśmy.

Zmarłaś w zeszłym tygodniu.
Długo trwał Twój egzamin, Ewo.

…Widzę Twój uśmiech, alabastrowe policzki z marmuru.

.

  • Anonimowy

    :*