Święty Mikołajfeatured

Zaczynam bez sensu – od balonów.
Ani to początek, ani koniec.

Balony okazują się najwyraźniej bezpieczne, najlżejsze z obrazów, które noszę.
Dmucham zatem jeden za drugim.
Wpierw zielony, potem niebieski i żółty. Najmniej białych – bo to przecież taki szpitalny kolor. Kręci mi się w głowie; tym bardziej pompuję pompką płuc, tym większe wychodzą. Cały pokoik wolontariuszy w balonach. Przyciągają się i odpychają niczym kolorowe elektrony, zeskakują z szafki na podłogę, piszczą, gdy zawijam ich świńskie ogonki w pętelkę.

Mikołajek już jest, już nie czekamy.

Profesor osobiście odebrał go ze szpitala, bo szpital odmówił współpracy i wypisał chłopca. Umieranie w domu nie wchodziło w grę; dziewięcioletnia siostra nie przyjmowała jeszcze faktów do wiadomości – jej brat przecież nie umrze, jej brat będzie zdrowy. Hospicjum miało być krokiem w stronę oswajania narowistej rzeczywistości.

Mama Mikusia jest w moim wieku.
Skupiam się na balonach, próbuję okrawać myśli, gasić pożary.

Komunikat od pielęgniarek był wyraźny: „nie wchodzić, mama sobie nie życzy”.

Nasza koordynatorka jednak prosiła, by przyozdobić pokój, poprzynosić zabawki.
Idę z duszą na ramieniu i jakąś nową wolontariuszką, nie chcę zrobić krzywdy. Ciągnę za sobą kolorowe bańki dobrych, niepotrzebnych życzeń, bańki pełne powietrza, prosto z serca.

Mama uśmiechnięta i wzruszona. Nie widzę byśmy przeszkadzały. Niestety Mikołaj płacze. Mama tłumaczy, ze on zawsze tak reaguje na obce osoby, próbuje nas pocieszać – bardzo krępujące.

Nic dziwnego niestety, że Miki płacze. Tyle szpitali, tyle „cioć” i „wujków”, którzy TYLKO go ukłują, którzy TYLKO prześwietlą, którzy TYLKO osłuchają zimnym kamyczkiem stetoskopu – którzy w ogóle, którzy AŻ są.

Unikam kontaktu wzrokowego z chłopcem, rezygnuję z wieszania balonów – oddaję sprawę mamie i szybko zwijam żagle.
Najważniejszy jest spokój.

Wieczorem tulę swojego synka do snu, łzy kapią na poduszkę.

Załatwiamy zabawki ze sklepu, wszystko za długo trwa – jakieś formularze, podpisy. Bez sensu. Przeglądam szafy, wiem, że Mikołaj lubi zwierzątka. Jeszcze tego samego dnia zwożę wszystko do hospicjum, chcę zdążyć. Nie jestem sama – w pokoju małego jest już kilka zabawek, wielu wolontariuszy się troszczy.

Na własną rękę weszłam wtedy do pokoju, jak zwykle bez pewności, że tak trzeba, że nie zaszkodzę. Aneta przywitała mnie ciepłem. Z wdzięcznością wypakowywała zabawki, zapewniając mnie każdorazowo, że synek będzie szczęśliwy.

Półmrok, już po ósmej, Mikołajek śpi spokojnie, w telewizji miarowo chrapie rybka mini-mini. Zdjęłam głośne buty i stanęłam w rajstopach bojąc się go zbudzić. Aneta zaproponowała kawę, zaprosiła na fotel. Czułam że chce rozmowy, odpoczynku od samotności.

Nie wiem jak minęły dwie godziny.

Nie wiem, jak to się stało, że opowiedziałam o mojej córeczce, o pogrzebie, rodzicach po stracie, których znam, o sobie. Nie wiem, jak W OGÓLE mogłam wpaść na ten pomysł siedząc przy śpiącym Mikołaju, słuchając jego przyspieszonego oddechu, patrząc jak ściska rękę swojej mamy.
Wiem tylko, że to był dobry czas, że Aneta chciała tej rozmowy.

Dużo ciepła i zrozumienia przepłynęło wtedy między nami.

Nie odważyłam się dotknąć Mikołaja. Nie chciałam go obudzić, wystraszyć. Głaskałam tylko kołdrę.
Dotknęłam dopiero potem, dzień PRZED, kiedy trzeba było sprawdzić temperaturę, tętno, kiedy Mikołaj nie reagował na obcych, kiedy priorytetem stała się walka z bólem. …Przegrana tak sromotnie, że brak mi na to słów.

Pamiętam, jak stałyśmy przytulone na tarasie, wdychając świeże powietrze.

Jak mąż Anety patrzył na synka.

Pamiętam ciągłe wzywanie lekarza, by ten dał dodatkowy środek przeciwbólowy. Pamiętam twarz doktora – tak samo bezradną, tak samo zmęczoną.

Pamiętam, jaki Mikołaj był delikatny, śliczny.

I jak go bolało, jak sapał w gorączce…

Widzę jego mamę z głową na kołdrze, warującą jak najwierniejszy pies przy dziecięcej dłoni. Ów obraz płynie równolegle – niczym klisza nakłada się na obrazy, których dotykałam w tym miejscu kilka miesięcy wcześniej.

Widzę mamę Gosi pochyloną nad tym samym przecież łóżkiem, w tej samej przecież sali, z tą samą nadludzką siłą i bez nadziei.
Słyszę jej słowa, zaraz PO, które strzeliły prosto w serce:

„Nie mamy dziecka”.

Tyle bólu wypełnia pokój, w którym umierają święci.

I przepraszam za nieporadność słów.
Więcej nie umiem o tym dniu, i o tamtym też.
Wszystko, co naprawdę mam, jest w sercu, nie głowie.

Niespełna 3-letni Mikołajek umiera nazajutrz.

Gdy przyjechałam po południu, zastałam pusty pokój z mnóstwem niepotrzebnych rzeczy. Smoczek, soczki, mleko w proszku, butelki, batoniki, zabawki i cała chmara balonów. Wzięłam to na siebie, odprawiłam salową, która właśnie zabierała się za porządki.
Spakowałam zabawki do plastikowego wora, poodklejałam ze ścian, okien i drzwi ogromne motyle.

Na sam koniec wypuściłam powietrze z balonów.

Mój własny, uwalniany na raty, oddech.

.

  • Dziękuję.

  • Anonimowy

    Nie mogę przestać płakać…

  • Anonimowy

    Rozdziera serce…

  • aaaaaaaaaaaaaaaaa…
    jaki bol…

  • Anonimowy

    To jest zbyt piękne i smutne by móc to opisać…

    Justyna

  • Anonimowy

    czytajac widze ze zyje w uspieniu. dziekuje Ci za to

  • Anonimowy

    Płaczę ze wzruszenia i złości ale paradoksalnie też ze szczęścia… Doceniłam moje dzieci ze wszystkimi ich zaletami i wadami za to że po prostu są…
    Gasia

  • A życie czasami niestety toczy się dalej… Dla nas się toczy dla rodziców Mikołajka być może w miejscu się zatrzymał.
    A tęsknota im dłuższa tym silniejsza.
    Choroba dzieci… takie sytuacje nie powinny mieć miejsca….

  • Anonimowy

    Masz rację karinan1975 tęsknota im dłuższa tym silniejsza…boli każdego dni….czas nie goi ran,o nie… Mama Mikołajka

  • Mamo Mikołajka… cokolwiek napiszę bedzie głupie i bez sensu. Ja nie dziecko ale kogos mi najbliższego choć wiem, że moje nie porównywalne z Twoim, ból po dziecku najwiekszy….
    Nie goi ten czas oj nie goi bardziej uświadamia, że ich nie ma… 🙁
    Pozdrawiam Cię serdecznie.