O’statkifeatured

Staję się osobą od rzeczy ostatnich.
Dziwne być może.
I po co.

Ostatni dyktowany do dziecka list, ostatni własnoręcznie wduszony w kartkę wyraz, ostatni papieros, domowy wypiek, kasztan, ostatnie balony, które kiwają się pod sufitem, ostatni prezent, przyjaciel, jesienny liść na szafce, kamyk znad morza, ostatnie słowo nad wykopanym w ziemi oczodołem.

Gdzieś popełniam być może błąd i zapewne za niego zapłacę – nie można tak bardzo; są granice, zdrowy rozsądek, instynkt samozachowawczy. No przecież.
I wszystko wiem, zgadzam się. Gdy patrzę oczami innych (lub ściślej: gdy wydaje mi się, że patrzę oczami innych)– takie diagnozy się mnożą.

Biorę głęboki wdech. Stoję sama ze sobą.
Znów czuję, że trzeba, że CHCĘ tak właśnie się zużywać. Chyba nawet lepiej, treściwiej jest mi współbyć w tych ostatkach, niż biegać za własnym ogonem powtarzając: „trzeba szybciej spłacić ten cholerny kredyt”. Wolę ponosić koszty owego współudziału, niż kredytu. Mogę?
Niewielu na to pozwala, niewielu rozumie.

Każdorazowe „podziwiam cię” wprawia mnie w głęboki smutek. W podziwie przecież tak wiele zdziwienia, dziwności, tak wiele egzotyki.
Spora też odległość.

Gdy umarł Stachu, wszystko się zmieniło. Inaczej jest wiedzieć, że w hospicjum ludzie umierają, a inaczej jest zobaczyć i poczuć, że być może oto miejsce, gdzie umrę ja sam.

Nie było wolontariusza obok, nie było lekarza czy pielęgniarek. Stachu umarł przy Marku. Kilka ostatnich wdechów. Koniec. Marek nie był w stanie się ruszyć, chwycić za rękę. Leżał, patrzył. Dzwonek po pielęgniarki wprawił w ruch rutynową machinę. Szuranie zasłonki, mycie, szelest worka.

O Stasiu dowiedziałam się przez telefon. Żona Marka dzwoniła z pytaniem, czy mogłabym przyjechać, bo Marek nie chce wrócić do swojej sali, bo chce do domu, a ona nie da rady.

Jestem.

Marek na korytarzu, liście tarasowych roślin rozkładają się w nogach łóżka, obok żona i dwójka przyjaciół. Przytomne, nerwowe spojrzenie i na wejściu strzał: „nie wrócę tam”, „chcę do domu”.

Ok. Próbuję zmienić salę, ustalam to z pielęgniarkami.
Nie ma problemu.

Jest problem.
Pielęgniarka rozmawia na korytarzu z żoną Stacha, która właśnie przyszła pożegnać się z mężem.
Docierają strzępki zdań:

-„Nie, proszę pani, byłyśmy przy nim cały czas, nie umarł sam.”

-„Tak, spokojnie, po prostu zasnął.”

Tragizm sytuacji.
Rozumiem sens kłamstwa, rozumiem panikę w oczach Marka – cholerna bezradność.
Marek pali na tarasie, trzymam szklankę z wodą i łapię popiół. Nikt z personelu nie ma teraz głowy, by świecić po oczach zakazem palenia.

-„Ból jest za duży, nie możesz na razie do domu. Ela nie da rady, ty nie dasz rady, tu jesteś bezpieczny. Dajmy sobie parę dni, niech zaczną działać nowe leki.”

Widzę jak Ela potakuje głową, jak czeka na każde następne słowo; próbuję zdjąć jej z serca balast, biorę na siebie.

…Przepraszam Cię, przyjacielu.

Czytałam wyraźnie Twoją twarz, wiedziałam, jak Ci jest. Inaczej po prostu nie można było. Musiałeś tam zostać. Jedyna rzecz, którą przemyciłam wtedy od siebie, to obietnica, że będę przy Tobie codziennie.
Tylko to.

Pewnego dnia, już w nowym pokoju, zapytałeś czy pojedziemy na papierosa. Nie dawałeś rady wtedy nawet usiąść. Pamiętam te próby, nieustające zadziwienie zmianą. Pamiętam złość.

Środek tygodnia, wczesne popołudnie, na oddziale komplet lekarzy i oddziałowa, w sali trójka innych pacjentów. Spore ryzyko. Zamknęłam drzwi, zasłoniłam zasłonkę, otwarłam okno, nalałam wody do kubka po kawie. Najwyżej mnie wywalą, rozwiążą umowę, nic gorszego się przecież nie stanie. Bez słowa wyciągnęłam papierosa i podałam Markowi. Dwa kliknięcia zapalniczką, potem bezcenna ulga.

Wciągałeś truciznę tak głęboko, jak wciąga się zapach lasu, włosów dziecka, chleba.

Byłam przy tobie.

Byłam, gdy długo, bez słów, dotykałeś jesiennego liścia, którego zerwałam po drodze. Pamiętam twoje palce próbujące przebyć trasę wyznaczoną przez rude żyłki.
Pamiętam, jak zmieniała się twoja twarz.
Byłam, gdy ostatni raz miałeś apetyt i gdy się śmiałeś.
Gdy pisaliśmy list do chłopaków.
Gdy gasły światła, a sen nie przychodził.

Gdy bolało.

Gdy spałeś.

Byłam wtedy, gdy twoje bezradne powieki nie chciały się domknąć – zdziwione, że zostawiasz je ot tak, z samego rana i to na amen.

Byłam wtedy, gdy ostatni raz leżałeś na ziemi, oddzielony od niej jedynie wypolerowaną deską.

Powiedziałam ostatnie słowo nad tą deską. Właściwie wylałam potok słów.

Tylko umarłeś beze mnie, bez dzieci, bez Eli.

Odszedłeś w czasie porannego mycia – w chwili największej chyba samotności, jaka może przytrafić się na szpitalnym łóżku.

Siedziałam potem godzinę przy tobie, czekając aż dojadą bliscy.
Miałeś piękną twarz.

Wygładziłam brwi, domknęłam powieki, ułożyłam brązowe kosmyki włosów, pocałowałam czoło.
Ostatnia rozmowa Braillem.

Otwarłam okno, usiadłam z podkurczonymi nogami na fotelu.

Przez okno sączyło się życie.

I wiem – to ten kierunek.

.

  • Anonimowy

    czasem az glupio komentowac. bo jak skomentowac prawde?