Ciąg dalszy nastąpiłfeatured

Głowa puchnie od obrazów.
Ideałem byłby transfer (kierunek: zorkownia), zrzut błyskawiczny i totalny – bez przymiotników, rozciągania gumy metafor, nieudolnych prób rysowania słowem.
Wierzę Mozartowi; można usłyszeć całą symfonię na raz, w jednym akordzie. Tylko co potem…
Słyszę i widzę Marka.
Obrazy wyświetlane jednocześnie, nałożone jeden na drugi niczym palimpsest czy klisza. Widzę serca krążące wokół niego, widzę go, jego ciepło, dobroć, ból, błędy i nadzieje.

Odkąd znalazłam Marka, byłam w hospicjum codziennie, czasem dwa razy dziennie.
Studia dały ostro w kość; trzeciego dnia, po 13-u godzinach wykładów, płakałam ze zmęczenia. Dziś jest już lepiej, zaczynam się organizować i odgradzać.

Czasem, gdy przyjeżdżałam wieczorem, Marek już spał. Gładziłam jego czoło, rękę, wyłączałam światło, ściszałam telewizor. Rano nie pamiętał, że byłam obok. To nic.

Pewnej nocy miał gorączkę: perlisty pot na skroniach i szyi, mokra pościel, przyspieszony oddech. Siedziałam godzinę i zmieniałam okłady. Temperatura spadła do 37-u stopni, wiedziałam, że mogę jechać. Pielęgniarki oglądały jakiś film, Stachu nie był w stanie zadzwonić po pomoc. Bezsilność.

Prezent przywiozłam mu dwa dni wcześniej – zamiast tortu, słodycze i kilka nutri-drinków, które przydają się przy wycieńczeniu, a na które Marka zwyczajnie nie było stać. Oczywiście tort ze świeczkami byłby fajniejszy, oczywiście zdrowie byłoby fajniejsze; trzeba się jednak przystosować do tego, co tu i teraz.
Bałam się, że 2 dni to epoka, że Marek nie dotrwa do urodzin.

Gdy wreszcie przyszedł ten dzień, siedziałam od rana na uczelni jak na szpilkach. Urwałam się zaraz po tym, jak zakończyły się konwersatoria.

20 września, późne popołudnie, Marek skupiony i uroczysty. Odśpiewałam od progu nieśmiałe „sto lat”, wręczyłam pluszowego miśka i czerwony balonik. Miś przez kilka kolejnych dni nie opuszczał Markowego łóżka, a ja puchłam z dumy, że zamiast kwiatów przywiozłam tę burą łachudrę w kraciastym szaliku.

Żona zaopatrzyła mnie w babeczki, pieczone specjalnie z okazji urodzin. Marek opowiadał o nich już parę razy; niebo w gębie. Cały dzień czekały na mnie w osobnym pojemniku.
Pamiętam tę subtelną lecz wyraźną zmianę na jego twarzy. Marek na powrót, na moment, stał się gospodarzem, ugościł mnie czym chata bogata. Jego lekko uniesiona broda i uśmiech żony – bezcenne chwile.

Nie dam rady opisać wszystkiego.
Szczególnie długich, bezsennych godzin bólu.
Z bezsilności zaczęłam nawet targować się z Bogiem – układ był taki: nie muszę być zdrowa, niech już jest jak jest, tylko żeby Marka nie bolało, do cholery! Chwytałam się rzeczy, w które nie wierzę; typowy paradoks.

Pamiętam jeden ciężki wieczór: moje zmęczenie uczelnią (tu akurat w roli pikusia) i niewyobrażalny ból Marka (pierwsze skrzypce).
Nie wiem, co robić; patrzę bezradna, wiercę się na krześle.

-„Mam pójść do pielęgniarek po dodatkową porcję morfiny? Zrobić ci coś ciepłego do picia, poprawić poduszkę, otworzyć okno…?
Nie wiem, jak pomóc… Chciałbyś czegoś, czegokolwiek…?”

Marek uśmiechnął się nieznacznie i powiedział:

-„Nie, tylko żebyś zdała…”

Nie umiałam się powstrzymać, pierwszy raz płakałam przy Marku.
Dotknął mojego policzka, spojrzał głęboko w oczy i powiedział:

-„Nie płacz…”

Ponazywałam rzeczy po imieniu.
Powiedziałam Markowi, że jest moim przyjacielem.

-„Myślisz, że dla kogo tu przyjeżdżam codziennie?”

Pamiętam Markowe „no co ty”…

Słowa w sumie nie miały większego znaczenia. Najpiękniejsza była twarz Marka, nie zapomnę jej do końca życia. Rozpogodzone czoło, żadnej zmarszczki, ciepłe, błyszczące oczy pod łagodnymi łukami brwi. Marek odszukał moją rękę, chyba pierwszy raz, potem długo patrzył przed siebie. Chwila wspólnego uroczystego milczenia.
W końcu kompletnie mnie zaskoczył.

-„Czy możesz sprawdzić mi pieluchę?”

Popłoch.
Nasze relacje nie wkraczały na ten poziom.
Do tego potrzebna jest pewna autoredukcja; trzeba się skupić i odwrażliwić; najlepiej jak takimi sprawami zajmuje się ktoś obcy, wtedy chyba mniej boli. W każdym razie tak to sobie wymyśliłam.

Zapytałam, czy wezwać pielęgniarki.
Marek pokiwał przecząco głową.

Dopiero później zrozumiałam.

Strach ustąpił, przyszła ufność.
Ufność do samego końca.

.