Darfeatured
…
W poniedziałek z rana, równo dziesięć dni temu, stawiam się na hospicyjnym posterunku.
Jeszcze nie wiem, że to jeden z najważniejszych dni.
Wiem tylko, że cała jestem dla Gosi i jej bliskich.
Gosiaczek zmęczony, zbolały.
Minął ciężki weekend; dwa dni bólu to epoka. W piątek było bardzo źle: duszności, problemy z brzuchem. Bliscy spodziewali się końca.
Coraz więcej rozmawiam z Łukaszem, mężem Gosi.
Do tej pory najwięcej czasu spędzałam z mamą i tatą, teraz to się zmienia. Czuję, jak wiele rzeczy jest do powiedzenia, jak wiele lęków do odkrycia.
Jestem.
Siedzimy przy Gosi, która wygląda jakby spała. Tak naprawdę jest zmęczona; nie ma siły otworzyć oczu, uczestniczyć w jakichkolwiek rozmowach. Zciszonym, niepewnym głosem dzielę się z Łukaszem tym, co cały weekend chodzi mi po głowie.
Pytam, czy Gosia napisała list do Weroniki, list, który mała będzie mogła przeczytać, gdy dorośnie.
-„Nie.”
Poruszam się po grząskim gruncie, wiem, że w każdej chwili mogę popełnić błąd. Intuicja jednak mówi, że trzeba spróbować.
Opowiadam o tym, że list od mamy byłby relikwią dla Weroniki. Napisanie go mogłoby również pomóc Gosi. Coś zostałoby powiedziane, coś mogłoby zaistnieć na potem, na ciąg dalszy.
List niczym klamra spinająca dwa czasy, dwa serca, które nie mają inaczej szans na spotkanie.
Łukasz chwyta się mnie niczym kawałka drewna dryfującego po wzburzonej rzece.
Podobno pani psycholog proponowała, żeby zrobić nagranie, coś napisać itp., ale wyszło na to, że już chyba za późno. Nie wiedziałam o tych pomysłach, ale tym bardziej poczułam się na właściwej drodze. Tylko kiedy, tylko jak…
Łukasz proponuje, że może teraz.
Lekka panika.
Widzę, że Gosia odpoczywa; nie wiadomo, jak długo potrwa okres względnego spokoju od bólu. Tracę rezon. Łukasz za to go zyskuje. Nie chce wypuścić mnie z rąk.
-„Poczekaj tu, a ja skoczę do samochodu po kartkę i długopis.”
Gdy jesteśmy same z Gosią, ośmielam się i mówię:
-„Gosiu, jest coś, co możesz zrobić dla twojej córeczki. Ona jest teraz bardzo mała, ale to się zmieni. Wyrośnie na taką dużą, kochaną babę jak ty i wtedy list od mamy będzie dla niej czymś bezcennym. Będzie czymś, z czym zaśnie pod poduszką, czymś, co doda jej sił, bo poczuje twoją miłość. To jest trudne dla ciebie, wiem. Ale wiem też, że dasz radę to zrobić. Pomogę ci znaleźć słowa. Chcesz, Gosiu, byśmy napisały ten list?”
Chwila ciszy.
Mimo jej zamkniętych powiek wiem, że Gosia słucha uważnie.
-„Tak.”
Obok jest już Łukasz. Czule przemawia do żony.
Próbuję zacząć, poprowadzić jej głowę, znaleźć słowa.
-„Na pewno ją bardzo kochasz, chcesz napisać o tym?”
Cisza. Cisza.
Łukasz zachęca, ja napięta jak struna. Muszę być uważna jak nigdy w życiu, by nie popełnić najmniejszego błędu, by nikogo nie skrzywdzić.
-„Chwileczkę” – pada nikła prośba Małgosi.
Co za ulga.
Gosiak jest z nami. Wie, co się dzieje, potrzebuje tylko zebrać myśli.
„Nikusiu!” – pada pierwsze słowo…
Oboje z Łukaszem nie umiemy sobie dobrze poradzić z zapadającą potem ciszą. Z zewnątrz Gosia wygląda jakby spała; brak nam pewności, że jest z nami, jest z tym listem, z córką.
Ale ona jest – teraz to wiem – ona jest.
Ciało, jedynie ciało fałszuje obraz.
Powoli padają proste zdania.
Głos jest nikły, Gosia jednak dokonuje nadludzkiego wysiłku, by go wydobyć siłą woli.
Zamieniam się w słuch, słuch absolutny; niczego nie wolno mi uronić.
Czasem słowo brzmi jak wydech, Łukasz pomaga pochylony nad żoną.
-„Jesteś moim światełkiem w tych trudnych dniach.” – To najdłuższe zdanie, jakie wypowiedziała Gosia.
Moje i Łukasza spojrzenia się krzyżują. Oboje wiemy, że dzieje się coś naprawdę wielkiego. Mistyczne chwile, niczym Komunia, niczym Przemienienie.
Jeśli jest Bóg, to jest tu właśnie.
Bo miłość jest na pewno.
Gosia zupełnie bez sił. Najbardziej boli ją nie ciało, lecz sam fakt, że pisze list do córki.
Taki list.
Łukasz pyta:
-”Co jeszcze, Gosiu, co jeszcze chcesz powiedzieć Nikusi. Co mamy napisać?…”
Cisza.
Coś mi mówi, że należy skończyć pisanie, że Gosia nie da rady więcej, że pęknie jej serce.
Patrzę na Łukasza, Łukasz rozumie.
-„Podpiszesz się na koniec, Gosiu?” – pyta.
Gosia lekko otwiera oczy, Łukasz wsuwa w jej rękę długopis, który rozgrzałam do czerwoności prawie.
Podpowiadamy infantylnie: „ma-ma”.
Stop klatka.
Prawa dłoń Gosi wisi nad kartką, czas się zatrzymał.
Raz, dwa, trzy, cztery, pięć… – kapie cisza.
Nagle dzieje się rzecz zupełnie niespodziewana. Gosia bez słowa, bez spojrzenia na nas, zupełnie sprawnie, zgrabnie i szybko pisze ostatnie zdanie listu. Podpisuje się, robi wykrzyknik i rysuje dla Weroniki serduszko. Tym razem i mi, i Łukaszowi brakuje słów; wstrzymany oddech.
– „Nigdy cię nie zapomnę. Mama”
Ręka bezwładnie opada na kołdrę.
Szybki szloch konwulsyjnie szarpiący kruchym ciałem.
Gosia cierpi niewymownie.
Ból rysuje się na pomarszczonym czole, wargi wydymają się w grymas.
I wiem, że nie o fizyczny ból tu chodzi, nie tym razem.
Łukasz płacze, ja płaczę, łzy wielkie jak groch kapią na obręcz łóżka.
Pamiętam dźwięk.
Całuję Gosię w czoło, przytulam kudłatą głowę i mówię dotykając policzkiem jej twarzy:
-„Jesteś bardzo dzielna, Myszko. Zrobiłaś wielką rzecz. Najtrudniejszą, a jednocześnie najważniejszą, jaką mogłaś zrobić dla córeczki. Bardzo ci dziękuję, Gosiu, bardzo…”
Łukasz uśmiecha się przez łzy, głaszcze Gosiaka. Wychodzę z sali; wiem, że takie chwile powinni spędzić bez świadków.
Uciekam na taras, by schować się przed pacjentami i rodzicami. Wychodzę jednak prosto na mamę Gosi i bratową, płacząc jak bóbr. Ciężko mi cokolwiek powiedzieć, ale nie chcę, by się bały, więc w kilku słowach wyjaśniam, co zaszło.
Mama rozkwita, nie wiem, co zrobić z jej wdzięcznością.
Właściwie dzień dla mnie mógłby się już skończyć.
Chwilę rozmawiam ze szpitalnym psychologiem („Dokonała pani czegoś, czego mi się nie udało zrealizować, może być pani z siebie dumna”).
Generalnie nie bardzo wiem, co się wokół dzieje.
Czuję się zaszczycona/zmęczona/zbolała/szczęśliwa/bezradna/dobra/zła.
List dotrze do Weroniki. Moje emocje zamieszkały na tej kartce w koślawych literach i po latach ujrzą światło dzienne.
Uśmiecham się do ciebie, Weroniko.
Uśmiecham się całą miłością, jaką mam dla swoich dzieci.
Wychodzę z hospicjum.
Muszę pobyć sama, sama.
Nie mogę pobyć sama.
Goni mnie dzień, goni mnie życie.
Rozkładam więc w sobie cały ten oleisty ból, obklejam się nim od środka, jak nektarem obklejają się pszczoły, i niosę się tak do wieczora.
O dwudziestej drugiej przyjeżdżam do hospicjum, kompletnie wbrew logice.
Wiem, dziś wiem, że była to kolejna dobra decyzja, choć głowa nie miała z nią nic wspólnego.
Siedzimy na tarasie z Łukaszem do pierwszej w nocy.
Ważna rozmowa, którą zostawię dla siebie.
Wracam spokojna.
Tyle można zrobić. Tyle jeszcze można zrobić. W głowie kiełkuje kolejny pomysł.
W cudowny sposób to, co głęboko zakopałam w sobie, zmieniło się w siłę.
Piekę więc chleb, robię sałatkę.
Na rano jak znalazł – i dla rodziców Gosi, i dla Łukasza, i dla męża do pracy, i dla mnie.
Serdeczny posiłek.
.
-
Anonimowy
-
Demostenes
-
Anonimowy
-
E.
-
Anonimowy
-
Marta
-
kievo
-
Asia
-
hanazibi
-
Kat
-
Malgorzata Leonko
-
słodko-winna
-
karinan1975
-
beata
-
Anonimowy
-
Anonimowy