Ciągi dalszefeatured

Beatka umarła nazajutrz w obecności ojca i męża.
Julka nie pojechała z dziadkami do sanatorium.
Dużo ciepłych myśli w ich stronę.

Wróciła Gosia.
Po wczorajszym zebraniu dla wolontariuszy wpadłam poza dyżurami na oddział i zobaczyłam jej mamę. Co za serdeczne powitanie.

-„Niech pani idzie do Gosi, niech pani idzie.”

Gosia uśmiecha się blado i mówi, że dziś przyjechał mąż z córeczką. Słowo „córeczka” świeci w jej oczach dłuższą chwilę. Przeprasza mnie bardzo, chce się przespać. Domyślam się, jak jej ciężko.

-„Przyjdziesz jutro?”

Potakuję i wychodzę na taras. Mama spogląda pytająco, mówię, że Gosia będzie spać. Poznaję brata i ojca. Ciepła, serdeczna rodzina. Zdają się być pogodzeni z tym, co nieuniknione, rozważają zabranie Gosi do domu na ostatnie dni, choć ostatecznie ona sama zdecyduje.
Ich emocje rysują się jedynie w zewnętrznych kącikach oczu i powyżej linii brwi.
Moim zdaniem Małgosia czuje się w hospicjum bezpiecznie, nieprędko zdecyduje się na dom. Trzyma się myśli, że należy walczyć, a szpital kojarzy się z nieoddawaniem jeszcze pola.
Do operacji założenia stomii podchodzi jak do zabiegu, który „uratował jej życie”.
Prawda jest taka, że operacja to życie przedłuża.
Każdy jednak dzień to dar, jak mówi tata Gosi. Gorzej niż mama, znosi jednak zniecierpliwienie córki, odrzucanie rodzicielskiej czułości.

-„To było zawsze takie dobre, serdeczne dziecko. Uśmiechnięte, życzliwe, żadnych problemów w szkole.”

Rozmawiam z tatą dobrą godzinę. To, że on godzi się na nieuniknione, nie oznacza, że na tym samym etapie jest Małgosia.

-„Ona jest mamą dwuletniej dziewczynki; trudno pogodzić się ze śmiercią, odwrócić się na zawsze od tego pączkującego wszechświata”.

Tata kiwa głową, milczy.
Rozmawiamy o jego pracy. Jest inżynierem, wykładowcą z najwyższej półki.
Mniejsza o szczegóły.

-„Zabrzmi to nieskromnie, ale pani zrozumie. Nie ma pytań z moich dziedzin, na które nie znam odpowiedzi. A jeśli jakimś cudem czegoś nie wiem, to na poniedziałek się dowiem. A w następny poprowadzę z tego tematu wykład.”

Uśmiechamy się; oboje wiemy, że życie dopadło pana inżyniera całą ulewą pytań, na które nie odpowie żadna wikipedia, żaden najjaśniejszy umysł.
Mówimy o polu magnetycznym, wiązkach światła, neuronach, kotłach, kontrolowanych wybuchach, o wojnie, Katyniu i dziadku Mieciu.
Pytam go, czy wierzy w Boga, choć wiem, co odpowie.

-„Nie, ale moja żona wierzy. Ja mam swoją koncepcję wszechświata”.

Liczę, że wrócimy do rozmowy, bardzo jestem ciekawa owej koncepcji.
Przerwał nam Atomek, którego obiecałam odstawić pod sam kościół na mszę za pacjentów zmarłych w grudniu.

Tata Gosi raz po raz zaczyna zdanie od słów:

-„Nie jesteśmy związani emocjonalnie, więc pani powiem…”

Niech mówi, jak najwięcej niech mi mówi.

Na drugi dzień od razu biegnę do Gosi.
Widzę zmianę – Gosia jest chudsza, białka oczu bardziej zażółcone, na twarzy gasnący uśmiech, wywoływany jedynie siłą woli.
Przy niej rodzice, mąż, brat i jakaś koleżanka. Mimo chęci, nie mogę dołączyć do tego grona, nie należę do najbliższych, nie mam prawa.

Gosia patrzy życzliwie, w oczach potworne zmęczenie.

Gasnę.
Już wiem, że nie będzie dalszych ciągów, nie zdążymy.
Wola, chęci są jak łódeczka z kory, którą ciągnie się na nitce – wbrew nurtowi rzeki.

Wchodzę do pokoju pani Ewy i Krysi, uciekam w rozmowę o dzieciach, wnukach i odchudzaniu. Wciąż miętolę w rękach pluszowego ślimaka, którego przyniosłam dla córeczki Gosi.

Mama mówi na korytarzu:

-„Niech pani idzie do ogrodu i da go Gosi, ona się ucieszy.”

Niepewnie schodzę na dół, nie chcę przeszkadzać. Gosia ma wszystkich bliskich obok. Bólu i rozstań tak dużo, że nie ma miejsca na nową przyjaźń, a co za tym idzie, nowe pożegnania.
Ślimak ożywia towarzystwo.
Gosia twierdzi, że trzeba wymyśleć mu imię, bo Weronika bawi się tylko ponazywanymi stworkami.

Gadamy o niczym.
Pytam męża o ulubiony instrument (skończył wydział jazzu).
Gra na saksofonie, słów jak na lekarstwo.

W końcu wstaję i żartem pytam, czy coś mogę im „przynieść, wynieść lub pozamiatać”.Brat mówi, że – owszem – ma samochód do wymycia.
Śmiejemy się. Wszyscy zmęczeni.
Gdy odchodzę, brat traci pewność. Podbiega do mnie i mówi:

-„ Żartowałem z tym samochodem, mam nadzieję, że pani się nie gniewa. Ja już właściwie nie wiem, co mówię.”

Zaprzeczam, uśmiecham się do niego najpiękniej jak potrafię.
Chce mi się płakać.

Idę zobaczyć, czy jest już obiad; obiecuję, że ich zawołam jeśli się pojawi. Potem zapominam o tym i karmię pacjentów.
Czuję się zupełnie bezużyteczna i winna wobec rodziców Małgosi – jestem od niej dwa lata starsza i żyję.
WIEM, rzecz jasna, że to poczucie „winy” jest zbędne, bezzasadne itp.
Nie trzeba mnie zawracać z drogi. Bezradność jednak to coś więcej niż wiedza.

Po godzinie widzę tatę siedzącego na inwalidzkim wózku na naszym wewnętrznym tarasie. Gosia śpi wspomagana tlenem. Zagaduję o ten wózek – według niego jest wygodniejszy niż fotel.
Tata przegląda „Wprost”, gadamy o zupełne nieistotnych sprawach.
Nagle:

-„Gosia chyba odchodzi.”

Nie mówię nic, ściska mnie w żołądku.

-„Choroba wyłącza kolejno różne narządy.”

Tata chyba przejęty tym tlenem. Tłumaczę, że są tu pacjenci, którzy miesiącami mają raz po raz podłączany tlen. To po prostu pomaga w oddychaniu, szczególnie, gdy jest duszny dzień. Takie przenośnie leśne powietrze.

– „Profesor, który zakładał stomię, powiedział, że to już ostatnie stadium raka. Nowotwór jest rozsiany wszędzie.”

Nie mam niczego do powiedzenia.

Tata patrzy na „Wprost”, wygładza narożniki i po czasie mówi cicho:

-„Czytam tę gazetę i nie wiem, co czytam.”

Długa cisza.
W końcu mówię, że są wspaniałą rodziną i dlatego sobie poradzą. Dbają o siebie, troszczą się. Widzę, jak brat Gosi patrzy na rodziców, jak bardzo się stara.

-„Gdy jedno z was osłabnie, cała reszta zepnie się, by być i pomóc. Jesteście bezcennym darem dla siebie. Tu, w hospicjum, widuję niewiele takich rodzin.”

Pytam o żonę. Tata mówi, że wbrew pozorom jest bardzo silna.

-„Ona jest teraz na froncie, pół kroku za Gosią. Potem to się zmieni i wtedy pana siła będzie bezcenna.”

Tata Gosi płacze.
To są męskie łzy, niewidoczne, które wsiąkają w oczy jak w gąbkę.

Pozwala być przy sobie, dla mnie to zaszczyt.

-„Zajrzę do Gosi, bardzo dziękuję za rozmowę.” – mówi po chwili.

Rozchodzimy się w przeciwne strony.

Jesteśmy niczym cząsteczki, które wpadły na siebie z impetem, połączone na mgnienie wilgotnego oka.

.

  • Zorko … pozdrawiam. Cieszę się, że tu trafiłam (natkaszczerbatka jakby co)

  • Za ten wpis dziękuję szczególnie, Zorko. Z Beatą chodziłyśmy do tej samej klasy w liceum, później studia w równoległych grupach. Z Maćkiem poznali się na naszej studniówce – taka maturalna love story. Gdy umierała, świętowałyśmy dwudziestą rocznicę matury. Odwiedziłyśmy ją w hospicjum, zdążyłyśmy się pożegnać…