Beatafeatured

Beata traci życie.
Dosłownie, teraz, właśnie teraz. Na liczniku 38 lat.

Myślę o jej ojcu, który traci jedyne dziecko, który szuka winnego.
Ale po kolei.

Pan Zbigniew szesnaście lat temu pochował żonę. Miała 46 lat i – ot tak, zwyczajnie – skręciła nogę schodząc z Gubałówki. Po tygodniu już nie żyła. Zrobił się zator.
Cztery lata później ich córka urodziła Julkę. W czasie, gdy mała rosła w brzuchu mamy, w głowie Beaty budował się guz. Beata, z wiadomych względów, nie zgodziła się na leczenie w czasie ciąży. Potem rozpoczął się dręczący maraton: operacje, chemia, lampy, leki, szpitale, sanatoria, piżamy, pościele…

Dziś maraton dobiega końca.

Widzę, jak przy hospicyjnym łóżku gaśnie również Zbigniew. Coraz bardziej zgarbiony, coraz bardziej bez słów. Po śmierci żony została mu tylko córka, którą pielęgnował przez 12 lat.

Relacje Zbyszka z Maćkiem – mężem Beaty – są trudne. Zięć nigdy niczego nie robi tak jak trzeba. Ostatnio słyszałam, że nie zwilża dostatecznie często Beatce ust, nie kremuje płatków uszu żeby zapobiec odleżynom. Źle zrobił remont łazienki, zamiast ugotować obiad, bierze Julkę do restauracji. Według Zbyszka mąż Beaty jest lekkomyślny, nieodpowiedzialny i – jako wcześniak – w pewnym sensie niedorozwinięty. Dowodem ma być sposób mycia zębów.

-Widziała kiedyś pani, żeby ktoś mył zęby nie ruszając szczotką, a trzęsąc głową?

Uśmiecham się do obrazu, który widzę, i myślę w duchu, że mój 6-letni wcześniak w myciu zębów jest do przodu. Z drugiej strony smutek. Zbyszek zostanie sam.

Każdy z nas ma kilka podobnych, idiotycznych przyzwyczajeń. I wszystko można z tym zrobić: zaakceptować, polubić, wyszydzić, znienawidzić.

Nie mam żalu do Zbyszka, nie walczę, nie zawracam z drogi. Zbyszek musi być najpilniejszy, najtroskliwszy, najcierpliwszy, najbardziej oddany Beacie. Tylko to daje mu poczucie sensu, jakiegokolwiek panowania nad rzeczywistością, która i tak wymyka się z rąk.

Maciek robi „wszystko” po swojemu – nie tak jak Zbigniew, zatem niezbyt dobrze. Dla Maćka bycie przy łóżku Beaty całą noc jest np. niekonieczne.

– To już i tak niczego nie zmieni, a ja muszę się wyspać, by być potem dla Julki.

Bycie dla Julki bardzo mi się podoba. Wkroczyliśmy w obszar, gdzie mogę spróbować pomóc Maćkowi zrozumieć teścia. Maciek jest dla Julki, Zbyszek – dla Beatki. Dwaj ojcowie, dwie jedynaczki.

Nie wiem, czy ci faceci po śmierci Beaty znajdą się w połowie drogi. Musieliby włożyć w to wiele starań, a w żałobie nie ma na to sił. Poza tym zbyt dużo pretensji i ocen – szczególnie ze strony Zbyszka.
Próbuję pokazać Maćkowi inny punkt widzenia. Banalne, ale chyba działa. Wczuwamy się zatem w Zbyszka – wdowca, Zbyszka – rodzica tracącego jedyne dziecko. Rozmawiamy o współczuciu, życzliwości, zrozumieniu. Przekładamy to na Julkę. Maciek zaczyna łapać.

Śmieszy mnie trochę ów szpakowaty, czterdziestoletni wcześniak. Nie umie wytrzymać ciszy. Wierci się, kręci, wymyśla zadania. Jakbym widziała mojego syna. W czasie rozmowy raz po raz lekko podskakuje na krześle, potakuje całym sobą. Ledwie teść opuścił hospicjum, Maciej pobiegł przeparkować samochód. Nic koniecznego, ale zawsze jakiś pretekst, by nie siedzieć bezradnie. Potem mignął na tarasie, po chwili w holu widziałam go z komórką.

Gdy już nakarmiłam pacjentów i wróciłam ze sklepu, zajrzałam do Beaty.
Maćka nie było (co tym razem?).

Pogłaskałam Becię po głowie, zwilżyłam usta i język, pokremowałam. Maciek mógłby zakotwiczyć tyłek na dłuższą chwilę i potrzymać żonę za rękę. Moja nie wystarczy; jestem jak wyrób czekoladopodobny.

Szukam sposobu, by pogadać z Maciejem.
Maciek przychodzi z pomocą:

– Chciałem panią zapytać, co pani sądzi o wyjeździe Julki z dziadkami do sanatorium. Moi rodzice jutro jadą do Kołobrzegu i chcą zabrać małą.

Jutro zaczyna się turnus, rodzice Macieja czekali na sanatorium dobre pół roku. Atrakcyjne miejsce – również dla dziecka. Dylemat.

– Chyba zostawię decyzję jej.

W pierwszym odruchu myślę, że to rozsądne. Potem czerwona lampka. 12-letnie dziecko, które ma samodzielnie zdecydować, czy wyjechać w czasie, gdy umiera mama…
Jedna z pojawiających się możliwości? Julka z poczuciem winy: zawiodła, zostawiła mamę w ostatnich godzinach. Coś mi mówi, że ojciec powinien zdjąć z niej tę „możliwość”. Proponuję rozmowę z dziadkami. Może mogliby rozważyć opóźnienie wyjazdu o dzień, dwa. W duchu myślę, że to sanatorium można by w ogóle odwołać. Jeszcze będzie czas. Teraz są potrzebni na miejscu.

Lekarz twierdzi, że Beata może umrzeć w przeciągu najbliższych godzin. Stan jest bardzo ciężki.

Maciek odkrył Amerykę, chce dzwonić do rodziców, opóźniać wyjazd. Zatrzymuję go, bo to najlepszy moment na rozmowę o Zbyszku, o Julce. Rozmawiamy o budowaniu jej siły. W związku z tym nie można przy niej źle mówić o dziadku.
Mądrzę się okropnie, ale pan wcześniak słucha. A może tylko mi się zdaje?

Maciek poczuł bratnią duszę i zwierza się, że najchętniej skoczyłby na jakiś obiad. Jest zmęczony chorobą żony, swoim podporządkowanym rakowi życiem – rozumiem. Do tych akurat dni jednak nie będzie powrotu. Beata umiera – nie ma więc zmęczenia, obolałych pleców, niesmacznej maszyno-kawy. Jego obecność – bez słów, bieganiny – jest bezcenna.
Dotyk, akceptacja, otwarte serce i oddech obok – to, Maćku.
Tylko/aż to.

Ufam, że się uda.
Bo przecież akurat to może się udać.

.

  • Czytam Twój blog od niedawna, widzę ogrom mądrości, wrażliwości, zrozumienia dla tak "dziwacznych tworów" jakimi są pacjenci i ich rodziny. Pisz dalej, pisz, Twoje słowa są bardzo potrzebne, na pewno niejedna osoba, która tu trafi, nauczy się czegoś ważnego. Pozdrawiam serdecznie!

    Karolina