Nie opowiadaj mifeatured

– „Wiesz, w holu jest niewielki wodospad i rybki, dużo roślin, niczym w palmiarni. Mamy też dwa wewnętrzne tarasy na piętrze, również całe w kwiatach. Do tego…”

-„Nie opowiadaj mi jak tam jest; i tak tam trafię. Wtedy wszystko zobaczę na własne oczy.”

-„Skąd wiesz?”

-„Wiem.”

-„Mamo, takich rzeczy się nie wie.”

-„Nic nie rozumiesz. Nie mówmy o tym.”

Najbardziej wypala mnie brak przepływu.
Tamy stawiane przez bliskich, dalekich, ślepe uszy, głuche usta, nieme oczy.

Zaliczam dziesiątki takich spotkań, a raczej s’potknięć.

Potknąć się o kogoś i szybko wrócić do pionu jest bezpieczniej, higieniczniej. Trudniej przepłynąć przez drugiego człowieka i sunąć dalej.

A może się mylę? Może dzięki owym s’potknięciom wyzwalają się ożywcze iskry, powstaje wspólny, trawiący rozbieżności, ogień?
Cholera wie.
W każdym razie nie za dobrze się czuję ze s’potknięciami, bo jak dotąd prowadzą w martwe punkty.

Nie udało mi się zaprosić pana Olka na wielkanocne śniadanie, a propos powyższego. Pomysł był świetny, mam absolutną pewność.
Stąd „klapnięte uszko mam”, nawet dwa.

Olek wpadł mi w ręce przypadkiem.
Zostałam poproszona przez hospicyjnego psychologa, bym go zawiozła na wizytę u psychiatry (…swoją drogą słowo „psychiatra” zawsze powinno poprzedzać coś w rodzaju basowego „dum dum dum” rodem z horrorów).

Pan jest na pobycie dziennym, ponoć ma myśli samobójcze. Przerabiam więc serię małych strachów w stylu: „a co będzie, jak mi ucieknie w przychodni”, „co, gdy będzie próbował wysiadać w trakcie jazdy” – cała kraina gdybylandii.

Strach ma wielkie h2o3.
Zamykam więc oczy i płynę w Olka.

Delikatnie nieufny, bardzo smutny. Kłapouchy.
Nie mam śmiałości, by chwycić go pod rękę gdy idziemy w stronę samochodu.
Otwieram drzwi, zamykam drzwi. Ruszamy.

Czuję, że Olek chce rozmawiać; chętnie omawia pogodę; trochę marudzimy. Na miejscu rejestruję pana w adekwatnym okienku i czekamy grzecznie na swoją kolej.
Pan doktor zaprasza do pokoju. Również mnie. Zdziwienie.

-„Panie Olku, mam wejść z panem?”

-„Niech pani wejdzie.”

Niezręczna sytuacja. Wydaje mi się, że takie spotkanie nie potrzebuje świadków.
Sakramentalne „co pana do mnie sprowadza”; Olek zaczyna sączyć nieśmiałą opowieść.

Żona umarła na białaczkę. Olek został sam z dwójką małych chłopców.
Nie dał rady – dzieci powędrowały do babci, Olek powędrował do innego miasta „za chlebem”. Potem, jak się okazało, i za butelką. Chciał nie myśleć, chciał zapić się na śmierć.

-„Było mi wszystko jedno.” – mówi.

Po paru latach nie miał odwagi na spotkanie z dziećmi. Tym bardziej, że dzieci usłyszały od babci takie oto słowa: „mama umarła przez picie taty”. Rodzaj zemsty, ulgi; oto pojawił się winny.
Wsiąkam dalej. Oczy miękną.

Niestety pan doktor najwyraźniej nie jest zainteresowany.

Oddzielony murem (rozkładana tarcza laptopa chroni przed Olkiem), stuka w klawisze – zapomina, że człowiek z naprzeciwka ma twarz, oczy i ciężki plecak.

Ni stąd ni z owąd psychiatra przerywa:

-„Jakie leki pan przyjmuje?”

Olek gubi rytm, musi zostawić w tyle drugą żonę, syna, czas, gdy pił, czas, gdy wygrał w AA.

Zmuszony, przewija taśmę do u-tworu „rak przełyku”.

Olek bierze coś na „es”, albo „ce”, jedną rzecz na sen, chyba relanium.
Widzę, jak rośnie w nim bezradność. Pytam cicho, czy ma w teczce jakieś wypisy ze szpitala. Wiem, że w zaleceniach powinny być nazwy leków.
Podsuwam je doktorowi – doktor żwawo wsiąka w papier. Wreszcie mamy konkrety.

Rośnie we mnie gniew.

Profesjonalista to znaczy ten, który się nie brudzi?
Lubię być amatorem.

-„Miał pan kiedyś myśli samobójcze?”

Olek cicho odpowiada, że jako takich raczej nie. Po śmierci żony zaczął pić i było mu wszystko jedno, chciał zapić się na śmierć, ale nie miał odwagi. Nawet jak teraz czasem myśli, że chciałby umrzeć, to nie ma odwagi sobie czegoś zrobić.

-„Panie doktorze, straciłem po prostu sens życia. Mam przerzuty raka na wątrobę, żołądek, boli mnie lewa noga, mam w niej zakrzepicę, trudno mi się chodzi, w domu się zataczam, wczoraj się przewróciłem i uderzyłem w kaloryfer, mieszkam sam.”

-„Ma pan jakiś przyjaciół?”

-„Miałem, ale mój najlepszy przyjaciel zmarł jesienią ubiegłego roku. Też na raka.”

Synowie mieszkają w Częstochowie, nie wiedzą o chorobie ojca, w pobliżu nie ma żadnej rodziny.

Doktor prostuje plecy, powoli wysuwając głowę spod skorupy laptopa.
Pan żółw proponuje:

-„Zalecałbym leczenie w zakładzie zamkniętym, w szpitalu.”

-„Ale, panie doktorze, dlaczego?”

-„Jak pan ma myśli samobójcze, to nie powinien być pan sam w domu, bez opieki. Jeśli pan coś sobie zrobi, to co wtedy zrobimy?”

Generalnie jedno z głupszych pytań retorycznych, jakie słyszałam, ale mniejsza.

Na razie się przyglądam; gniew objawia się tylko tym, że często zmieniam ułożenie nóg (prawa na lewą, lewa na prawą).

Olek odcina się od jakichkolwiek negocjacji:

-„Ja się nie zgadzam na szpital.”

Przybijam Olkowi piątkę w duchu.

Lekarz lekko obrażony:

-„No skoro pan nie wyraża zgody, to nie wiem. Mogę zaproponować panu ewentualnie pobyt dzienny w szpitalu.”

Szybko się wtrącam, bo pan doktor najwyraźniej nie czuje bluesa:

-„Czy na ten pobyt dzienny ktoś pana Aleksandra będzie przywoził i odwoził?”

Okazuje się, że nie ma takiej możliwości, a ów szpital jest na drugim końcu miasta. To oczywiście odpada.
Psychiatra uporczywie zapomina, że ma do czynienia nie tylko z człowiekiem, z którego wykruszył się sens życia, także z tym, który umiera na raka i nie jest już w stanie samodzielnie przemieszczać się po mieście. Gdyby go słuchał…
Olek opowiadał przecież kilka minut temu, jak przewrócił się na pasach…

Dobra, wchodzę. Ryzyk fizyk.
Wpierw do Olka:

-„Czy pan dobrze się czuje w hospicjum na pobycie dziennym?”

-„Bardzo dobrze.”

-„Ile razy w tygodniu pan przyjeżdża?”

-„Tylko we wtorki i czwartki.”

Opowiadam doktorowi jak wygląda dzień w hospicjum.
Kierowca przywozi pacjentów rano na śniadanie, potem są różne zajęcia w grupie, czasem przychodzą goście, wszyscy siedzą w przytulnej sali, a jeśli chcą – mogą odpocząć na kanapach w „Pokoju Ciszy”. Zawsze obecny jest psycholog, pielęgniarka, pracownik socjalny, a lekarz w zasięgu ręki (przyjmuje w poradni leczenia bólu, ale jakby co jest pół dnia do dyspozycji). Pacjenci traktowani są indywidualnie, dużo z nimi rozmawiamy, czytamy z nimi recepty, rozpisujemy jak mają brać leki, pomagamy w płaceniu rachunków, załatwianiu bieżących spraw.

– „Uważam, że to idealne miejsce dla pana Olka – bo ma zapewnioną opiekę i psychologa, i lekarza znającego się na nowotworach i bólu. Zjada tam dwa posiłki, jest na miejsce przywieziony i odwieziony, przebywa z ludźmi w podobnej sytuacji życiowej.”

Olek mi powiedział, że jak jest w hospicjum, to po powrocie do domu śpi sobie po południu i dzień szybciej się wypełnia.

I teraz sprawa do pana żółwika:

-„Czy mógłby pan na przykład napisać opinię-zalecenie lekarskie, że dla pana Olka wskazany byłby codzienny pobyt na oddziale w hospicjum?”

No mógłby.
Pisze.

Do tego dokłada receptę na antydepresanty i każe umówić się za miesiąc.
Wizytę kończy łaskawie:

-„Do mnie są duże kolejki, czeka się dwa miesiące. Ale pan może przyjść za miesiąc.”

Wrrr.

Na szczęście wychodzimy.

Olek mówi potem, że boi się oddziału zamkniętego. Jego przyjaciel tam był i znów zaczął pić, bo widział rzeczy, których nie wytrzymał. A Olek nie pije już dwadzieścia dwa lata. Od razu widać, że jest to jedna z niewielu rzeczy, która stała się powodem do dumy.

Wchodzimy do apteki, kupujemy leki. Do zapłaty 84 zł, dla Olka dużo. Bierzemy fakturę – może będzie zwrot z opieki społecznej.

Wracamy do hospicjum.
Szeptem zdaję relację naszej pani psycholog.

-„Zobaczymy co się da zrobić z tym codziennym pobytem. To nie jest takie proste.”

Zagrzewam ją do walki.

Potem biorę Olka na barana i niosę do domu.
Chodzę tak kilka dni.
Wreszcie wypalam do męża, że chcę Olka zaprosić na wielkanocne śniadanie. Nic wielkiego, tylko dwie godzinki do południa, potem odwiozę go do domu.

Sprawy znów dzieją się „za szybko”, a ja wchodzę „za bardzo”.
Do tego dochodzi lęk przed oswojeniem lisa. Mały Książę, przybądź ku pomocy!

Rozmowy z mamą przebiegają jeszcze gorzej.
Nie zdaję sobie sprawy z tego, co robię, uszczęśliwiam na siłę, pali się we mnie słomiany ogień, nie umiem spojrzeć z szerszej perspektywy, przeze mnie wszyscy będą skrępowani, jak tak bardzo chcę, to mam znaleźć kogoś samotnego z rodziny.

Bezradność.

Myślę o starannie polerowanym pustym talerzu przy wigilijnym stole i o profesjonalnym psychiatrze, który się „nie brudzi”.

Ciekawe, co by powiedział Chrystus, gdyby usiadł z nami i słuchał. Pozwalam sobie powiesić owo retoryczne pytanie, nieopatrznie kończąc dyskusję.
Dla mamy to cios poniżej pasa.
Powinnam się wstydzić.
Po’winnam.

Cisza gęstnieje.

Po pokoju skaczą trzy głupie małpki.
Zmęczone, ostatecznie lądują na telewizorze i ustawiają się w dobrze znanym szeregu.
Jedna chwyta się za usta, druga za oczy. Trzecia zasłania uszy.

Nie opowiadaj mi.

Wieczorny sms od pani psycholog:

„Aga, udało się! Olek może być codziennie.”

Coś topnieje.
Rosnę.

Po świętach upiekę Olkowi na słomianym ogniu chleb i przywiozę do hospicjum.

Na razie wsiadam w auto i jadę.
Sobie.

.

  • Anonimowy

    Dziękuję Ci za ten wpis. Zawsze, gdy przejeżdżam obok jego domu, to myślę o Nim. Mam przed oczami jego twarz w chwili, gdy po raz pierwszy się uśmiechnął… Kiedyś mu obiecałam, ze będę o Nim pamiętać, staram się temu sprostać…