Wiosna wiofeatured

Na oddziale pobytu dziennego ruch jak w ulu. Przygotowania do świąt.
Wpadłam tu na chwilę szukając koordynatorki wolontariatu. Nie mam czasu tu bywać, jakoś zawsze wybieram górę, tych bardziej bez wyjścia.

Pani Krysia trzyma w ręku stare dentystyczne szczypce. Przed nią kartka i pocięta wełna. Nabiera drobne pasemka i układa je cierpliwie na posmarowanej klejem kartce. Całkiem ciekawy pomysł – z gałgankowych resztek rodzi się wiosenny las. Można go nawet pokropić olejkiem sosnowym – i zacznie śpiewać. Muszę podpowiedzieć Krystynie, powinno się spodobać.

Przysiadam się z nadzieją, że może znów mnie ostrzela ze swojej czarnej kuli. Nic z tego, Krystyna wciąga mnie do pracy – tnę zatem zielonkawą wełnę, zbieram resztki z podłogi, podaję co trzeba. Nie zostanę dziś zabita kałaszem Krysi, nie ma tak dobrze. Praca pulchna est.

Dwie panie szyją baranka-giganta. Inne szykują dla niego kędzierzawe owłosienie. Tną na kawałki jasnobrązowy sznur i rozdzielają włókna. Tworzy się całkiem puszysta masa. Nie mogę się oprzeć i gmeram sobie w wielkiej misie z runem.

Rozumiem doskonale filmową Amelię – od dziecka zanurzałam dłonie w workach pełnych ziarna, które dziadek gromadził w spiżarni. Bawiłam się grochem, uwielbiałam nasiona i mąkę. Drobne przyjemności, o których zapominamy, gdy stajemy się poważni i bardzo, bardzo zajęci.
Niezmiennie zatem życzę sobie, za głosem Raz Dwa Trzy, by „starzeć się nie doroślejąc”.

Na parapecie wysiana pszenica nieśmiało próbuje kiełkować. Stół cały w wełnianych barankach. Jedna z pań szydełkuje żółte kurki, w które można poubierać jajka.Ciepło, kolorowo, świat się kręci.

Zmykam do góry.

Na łóżku Stiwiego leży nowy pan – 79-letni Jacek.

Nie dałabym mu więcej niż 65 lat.
Wygląda świetnie, jest pełen humoru i życia.
Wojskowy, który całe życie patrolował zielone zachodnie granice.
Zobaczyłam czarne noce i przyczajonych w krzakach chłopaków czekających na łamiących prawo. Widziałam nawet jednego, który przez przypadek się postrzelił. Jacek podłączony do radiostacji samodzielnie wyciągnął z łydki kulę. Widziałam, jak mdleje po wszystkim dopiero, gdy kolega został odtransportowany do szpitala.
Jacek raz nawet spił żołnierza bratniej armii.
Tak skutecznie, że ów wylądował w szpitalu z zatruciem alkoholowym.
Komunikat przełożonych był następujący:

-„Jak tamten przeżyje, pojedziesz do Niemiec z bukietem kwiatów i go przeprosisz. Jak ci wybaczy, zastanie cofnięty ci awans i jedziesz na wschód patrolować tamtejsze granice. Długie miesiące widzisz tylko las i kolegów. Jeśli facet zaś umrze – masz 10 lat do odsiadki.”

I tak Jacek przez parę ładnych lat biegał po dzikich wschodnich lasach i popijał z innymi bratankami. Ruskich upija się znaczne trudniej – żadnych zatruć nie zanotowano. Jacek dotrwał szczęśliwie do emerytury.

Do dziś jednak przed każdym wyjściem z domu szoruje buty – także pod spodem, między obcasem a podeszwą; to miejsce, które nie dotyka ziemi.

Używa również kalendarza wojskowego, by planować w nim cały tydzień.
Taki plan to dla Jacka źródło spokoju. Uwielbiam go za dystans do siebie; mówi o swoich dziwnostkach z przymrużeniem oka i szelmowskim uśmiechem.

Cztery lata temu pochował żonę, dwa lata temu odkrył, że nie jest sam.
Rak pojawił się w jelicie grubym, teraz przemieszcza się na żołądek i wątrobę. Tydzień temu wycięli Jackowi dwa guzy.
Jacek czuje się dobrze, ma apetyt.
Czwarty raz jest u nas, zna tu wszystkich. Mieszka w bloku obok.

Dostał niedawno dyplom „Przyjaciela hospicjum”. To między innymi dzięki jego staraniom hospicjum w ogóle powstało. Protesty mieszkańców skutecznie sparaliżowały prace. Jacek, jako osiedlowy działacz, sprowadził na spółdzielcze zebranie samego biskupa. Przy takim autorytecie protesty szybko zbladły. No bo jak tu wytłumaczyć, że komuś przeszkadzają spacerujący po ogrodzie chorzy, albo wygrzewający się na tarasie. Ponoć ludzie bali się karetek, ale karetki nie jeżdżą tu na sygnale. Ponoć bali się wywożenia zmarłych, ale takie rzeczy mają miejsce w ciszy. Ponoć bali się, że obok jest szkoła; może pacjenci, niczym zombie, mieliby biegać po boisku krzycząc „zjem cię, zjem cię”…?
Oto obraz przeciętnego Polaka. Lepiej mu wysłać sms za 2 zł plus vacik na poszkodowanych z Haiti niż wesprzeć mądrą inicjatywę (za) blisko domu.

Jacek opowiedział mi o niezwykłym hospicjum, które widział w Niemczech.
Zastanowiło go, że było umiejscowione w starej kamiennicy.
Wrodzona ciekawość nakazała wejść – Jacek jest posłuszny, wykonał rozkaz.

Hospicjum zajmowało jedno piętro; było to po prostu 6-pokojowe mieszkanie. Domowo, ciepło. Powyżej mieszkały całe rodziny, pełne życia i zdrowia.Żadnych protestów, czarnych projekcji, żadnego ale.
Najbardziej poruszyła mnie opowieść o tym, jak te dwa światy przenikają się ze sobą.

-„Wie pani, widziałem dzieci wracające ze szkoły, które zamiast do siebie, wpierw przychodziły do hospicjum. Pewien emerytowany matematyk odrabiał z jednym chłopcem lekcje, inny chory grał w szachy z jakimś nastolatkiem, który mieszka niedaleko. Podobno, gdy przychodzi czas świąt, wszyscy spędzają je razem – sąsiedzi i pacjenci. Tak to jakoś się naturalnie układa. Ten dom to jedna wielka rodzina. Chorym nie amputuje się życia – czują się potrzebni, chcą walczyć. Każdy zyskuje.”

-„Chciałabym, by kiedyś powstał taki dom u nas” – mówię.

-„Pani Agnieszko, jesteśmy w Polsce… W Polsce.” – ostatnie słowo pan Jacek podkreśla ze smutkiem.

Polskość jak wyrzut sumienia, wstydliwa choroba. Wolę wierzyć, że przyjdzie czas, w którym takie rzeczy staną się możliwe i tu.
Wystarczy człowiek, który działa. Chętnie mu pomogę. Kto chętny?
Mogę żyć w takim domu, generalnie odpadły by dojazdy.

Wołają mnie na dół.

-„Pani Agnieszko, może pani wymyśli imię dla naszego baranka?”

Ponoć ogłoszono konkurs. Zwycięzca otrzyma nagrodę wykonaną przez pacjentów z Dziennego. Oczywiście daję się wciągnąć. Wymyślam na prędce dwie propozycje. Dla barana „Hospicy”, a dla owieczki „Hosanna”.

Wpisuję imiona na kartce i wrzucam do skrzyneczki. Zwycięzca zostanie wyłoniony przez komisję. Idę o zakład, że przewodniczącą będzie pani Krysia, która zabierze ze sobą strzelającą niewidzialnymi nabojami kulę. Przecież, jak mawiał Kargul, „sprawiedliwość musi być po naszej stronie”.
Nie śmiałam wpisywać „Allelujka”, choć chwilę chodziło mi po głowie to imię. „Hospicy” znacznie dostojniejszy, niemal stoi obok „Horacego”. Obaczym.

Wracam do góry.

Na parapetach mnóstwo kwiatów. To taki miły pomysł na prezent dla chorego. Okna kwitną żonkilami, tulipanami i prymulkami. Dbam o nie wszystkie, gdy pacjenci drzemią. Cierpliwie obrywam uschnięte liście, podlewam. Taka przyschnięta roślina może smucać, a przecież primo non nocere. Ostatnio rozpędziłam się tak, że powymieniałam wodę we wszystkich wazonach. Nikt nie protestował.
Czasem tylko tak można przy kimś być.

Zbiorowo zaklinamy wiosnę. Ostatnio to temat przewodni.

Przyjdź, szanowna!

Otworzymy okna na oścież, taras zewnętrzny wypełnią rozmowy; na razie królują na nim płowe niedopałki.
Koniec, koniec z tym.

Chętni pacjenci wyjdą lub wyjadą na ogródek.
Ci na łóżkach, jeżeli tylko zechcą, zostaną zainstalowani na tarasie.
Kocyk, słoneczko, ptaki, życzliwe ucho obok.

Czekamy, czekamy.
W wielu przypadkach na wiosnę ostatnią – o smaku i zapachu, który „niczego nie przypomina, niczego nie płoszy”.

Zależy mi w tym roku, jak nigdy, by wiosna odpuściła sobie dostojne kroczenie – proponuję raczej truchcik; idealny byłby pęd – choćby owczy. I tak wróciliśmy do Hospicego i Hosanny.

Beczcie zatem w niebogłosy, kochane pluszaki – czasem zdarza się cud!

.