Stiwifeatured

Stefan był od początku, od mojego pierwszego razu na oddziale.
Szur kapci na korytarzu, niebieski żoniny szlafrok, rozbrajający uśmiech w oczach. Stef robił kilometry po hospicjum, kolejno rozgrzewał fotele na tarasie.

Pierwsza nasza rozmowa odbyła się właśnie na miękkich fotelach, pomiędzy dwoma oddziałami, w zawieszeniu pomiędzy piętrami.
Właściwie pośrodku hospicyjnego krzyża.

-„ Witam, jak się pan czuje?”

-„Jutro wychodzę do domu, no bo po co mam tu siedzieć?
Wie pani, ja tu po prostu zajmuję miejsce. Ludzie potrzebują opieki, a ja i tak wracam do pracy. Mam kilka dachów do wykończenia, tylko zrobi się cieplej. Najdalej w kwietniu ruszam do roboty.”

Uśmiecham się lekko. Pytam o zdanie lekarza.

-„No właśnie to on mi dziś powiedział, że jutro do domu.”

Cieszymy się oboje, rozmawiamy o pogodzie i wiosennych planach.

Doktor przemyka pomiędzy oddziałami z prędkością światła.
Nagle stop:

„Panie Stefanie, jutro jeszcze nie. Mam jeden pomysł na pana.” – I już go nie widać.

Stefana zresztą nie widać również. Twarz robi się szara, uśmiech znika, nagle plany zamieniają się w rozmyte marzenia, wyostrza się tylko tracheotomijna rurka. Co robić…?

-„Wie pan, jak doktor każe zostać to lepiej zostać. Kilka dni w tę, czy w tamtą nie robi różnicy, a może w tym czasie lekarz coś ciekawego wymyśli i pomoże.” – gadam trzy po trzy, żeby wypełnić zrezygnowaną ciszę.

Stefan potakuje: „No jak doktór tak mówi…”
Smutny uśmiech, muszę iść dalej.

-„Dziś jeszcze jestem ze cztery godziny, do zobaczenia!”
Uścisk dłoni.

Na drugi dzień Stefan dopada mnie na korytarzu:

-”Czy pani może pójść ze mną na chwilę do żony?”

-”Jasne, jasne.” – lekkie zdziwienie.

Wchodzimy do pokoju, który Stefan dzieli ze Sławkiem numer 2, tym od rozległej odleżyny.

Żona napięta.

-„Proszę, niech pani powie żonie to, co wczoraj powiedział lekarz.”

Popłoch. Relacjonuję dokładnie przebieg wczorajszej rozmowy. Opowiadam o tym, jak przerwał nam doktor mówiąc, że ma jeszcze jeden pomysł na pana.
Nie wiem, czy dobrze robię, może Stefan chciałby bym coś ubarwiła, dodała, ale nie mam pojęcia co i w którą stronę.

„No widzisz?” – Stefan zadowolony.

Kłaniam się grzecznie i zostawiam ich samych.

Chyba właśnie od tamtego dnia, za każdym razem, gdy widzimy się na korytarzu, Stefan całuje mnie w rękę. Jedyny pacjent, który tak mnie wita. Nie bronię się; przyjmuję okruszek szacunku.
Bardzo lubię ten codzienny pocałunek.

Kiedy pewnego wieczoru rozmawiałam ze Sławkiem, kątem oka zobaczyłam, że Stefan ogląda jakieś zdjęcia.

-„A co tam pan ma, panie Stefanie?” – pytam znad sławkowej głowy.

Stefan uśmiecha się tajemniczo i bez słowa, unosząc lekko brwi, zaprasza do siebie.

Zdjęcia ślubne.

Żona w rozkwicie, Stefan dumny i doniosły, kwiaty, rodzina, przyjaciele.
Od tamtego czasu minęły dwa lata i trzy miesiące.

-„To moja teściowa, złoty człowiek; zmarła w zeszłym roku. Cudowna kobieta.”

Podziwiam posturę Stefana, mówię, że niezły z niego przystojniak.
Stefan skromnie spuszcza oczy; próbuje ukryć, jak bardzo mu miło.

-„Wie pani, 27 lat na nią czekałem. To była szkoła cierpliwości.
No i w końcu się udało, wzięliśmy ślub.”
Romantyczna historia.

Znajduję zdjęcie-perełkę. Piękny pocałunek nowożeńców, który wypełnia całą przestrzeń fotografii.

Przy łóżku Stefana kolekcja zatkniętych za drewnianą deskę świętych obrazków. Zapewne prezenty od księdza oraz krewnych i znajomych Królika.

-„Wie pan co? To zdjęcie trzeba koniecznie wyciągnąć z szuflady. Wetkniemy je obok tych obrazków. W końcu małżeństwo – rzecz święta, no i o niebo większe źródło nadziei niż zastępy przyłóżkowych Błogosławionych. Myślę, że żona się ucieszy na taki romantyczny pomysł. Co pan na to?”

-„No dobra.” – wkładamy fotografię.

Mija kilka dni. Nie słychać szurania.
Ktoś złośliwie wyciągnął wtyczkę.

Stefan, nieprzytomny, leży podłączony do tlenu i żony.

Grażyna poleguje twarzą na kołdrze, cały czas trzymając męża za rękę.
Długo rozmawiamy.

Głaszczę Stefana po włosach.

-”Nigdy nie lubił chodzić do lekarzy. Jak wyczuł, że ma zgrubienie na szyi, zwalił te powiększone węzły chłonne na przeziębienie. Znalazł w szufladzie stary szalik i obwiązywał się nim w ramach terapii. Raz nawet udało mi się go namówić na lekarza rodzinnego. Wyszliśmy z domu, 15-minutowa rundka w stronę przychodni. Stefan rozmyślił się pod drzwiami gabinetu. „Nie mam teraz ochoty. Wolę iść na spacer.” – uległam.”

-„…Stiwi to twardy facet. Jak mu beton poorał nogi, przez 3 tygodnie o niczym mi nie powiedział. Dopiero przypadkowo w szpitalu zobaczyłam rany. Wciąż wychodził na własne żądanie, z każdego szpitala. Nie wiem, czy pani wie, ale my dopiero wczoraj tu wróciliśmy. Stiwi uparł się trzy dni temu, że pojedzie do domu. Ale wyłączyli nam prąd. Wie pani, my mieszkamy na ogródkach działkowych i tam czasem nie ma cieplej wody, albo prądu. Jak mu mówiłam, nie wierzył. Musiał sam zobaczyć, no i jak zwykle dopiął swego. Zemdlał mi i wezwałam ludzi z hospicjum. Dobudziliśmy go. Stiwi nie protestował, powrót tu to była jego decyzja.”

Mówię, że widziałam ich ślubne zdjęcia.
Opowiadam, jakim szacunkiem darzył matkę Grażyny.

-„Widzisz, gdyby Stiwi pociągnął mnie wcześniej, rozwiodłabym się raz dwa. Ale on czekał, nie robił żadnych gwałtownych ruchów. Tyle lat czekaliśmy na siebie.”

Nie pytam o szczegóły.

Grażyna opowiada o tym, jak Stiwi pozwalał jej synowi na wszystko:

-„Wciąż go rozpieszczał, pozwalał mu zjeżdżać z bardzo stromej góry na rowerze, myślałam, że umrę ze strachu. A Stiwi zawsze: „Poradzi sobie, daj spokój, niech zjedzie”. No i zjeżdżał.”

Obok pana Stefana widzę rozkładane łóżko polowe.

-„Śpi pani tutaj?”

-„No jasne. Już drugą noc. Po co mam sama w domu siedzieć i czekać na telefon. Tu mi dobrze.”

Jestem wzruszona.
Pytam, czy zrobić jakieś zakupy, przywieźć dres.

-„Mam wszystko, naprawdę. Mam wszystko.”

Brak mi słów.
Pozostaje dotyk i uśmiech.
Będzie dobrze.
Już jest.


Stefan umiera nazajutrz rano.
Cicho i spokojnie.
Pewny swego.

Oswoił żonę ze wszystkim.
Do teraz nie wiem, kto kogo prowadził za rękę.

Zapadam w ciszę na resztę dnia.
Znacznie lepsza jest od barokowej egzaltacji słów.

.