Dzień kobietfeatured

Bogusia od tygodnia mieszka w innym hospicjum.
O ile nadal jest.

Leżała tak cicho, bezkolizyjnie, że przeniesiono ją do „lżejszej”, podmiejskiej placówki, tym samym zwalniając miejsce dla kogoś, nad kim bardziej „trzeba popracować”. Generalnie tu jest front. Bogumiła wylądowała na tyłach.
Smutno mi, lubiłam jej usychający czas, spokój, aksamitną poszewkę policzka, rozmyty błękit szeroko otwartych oczu, wianuszek siwych włosów.
Bogu miła…

Sąsiadka Bogusi, pani Lidka, kilka dni temu zmarła.

Skupiałam się bardziej na Bogusi, ukradkiem tylko doglądając spokoju Lidii.

Pamiętam, jak zmagała się z kołdrą; wydawało mi się, że próbuje się odkryć. Podciągała ją ku górze odsłaniając gołe nogi; wciąż coś było nie tak. Pomogłam.
Lidia zaczęła płakać: „źle zrobiłaś, niedobrze zrobiłaś, dlaczego mi to zrobiłaś, ja nie chcę…, nie chcę…, zostaw mnie…, idź sobie…”

Zobaczyłam później, że Lidka formuje z kołdry coś na kształt dziecięcego becika i tuli go do prawego ramienia.
Nie mam pewności, filtruję to przecież przez siebie.

Więcej nie odważyłam się pomagać, trudno mi było ją znaleźć, zrozumieć gdzie jest i czego szuka. Atomek znacznie lepiej radził sobie z byciem przy pani Lidii. Bardzo go kochała, oddałam pole.
Nie czuję klęski – jak zwykle raczej: smutny spokój.

Pokój Bogusi i Lidki stał się teraz pokojem Basi i Marii.

Basia radosna, za kilka dni wychodzi do domu. Meldunek na korytarzu wcale jej nie wadził. Przeszczep skóry się udał, dziś nawet jeździła dwie godziny wózkiem.

Umyłam jej włosy na zlewem. Pierwsza pacjentka, której myłam włosy. Miłe, babskie chwile.
Basia wymogła na mnie wspólne zdjęcie.
Widzę, że cały czas jest po wrażeniem kolekcji pocztówek, jaką dałam jej w prezencie, i nie wiem, co zrobić z tą wdzięcznością.
Nie bardzo sobie radzę, bo brak mi poczucia, że włożyłam w coś dużo pracy.

-„Byłaś tam?” – dopytuje.

-„Tak.”

-„I tu też byłaś?” – oglądamy kartki kolejny raz.

-„Zwiedziałaś kawał świata, dziewczyno.” – z uznaniem mówi Basia.

Nigdy tak nie pomyślałam o sobie. Z punktu widzenia kogoś, kto od 18-u lat siedzi na wózku, jestem prawdziwą globtroterką.

Zatrzymują ją Bielice. Pełen zachwyt.
Ciekawe, bardzo ciekawe.
Akurat Bielice.

Myślę o panu Michale.

Jestem jednak z Basią tylko naskórkowo; wiem, że obok przy Marii stoi bezradny mąż. Bardzo chcę zacząć rozmowę.

Bez słowa dotykam łysej głowy Marii. Duża blizna, guz mózgu. Od kilku dni Maria w ogóle się nie budzi. Gładzę ją po policzku. Mówię do męża, że taka obecność to tajemnica. Dziękuję mu za to, że tak często jest przy żonie.

-„Gdy przyjeżdża pan tutaj, dotyka żony, mówi do niej, przychodzi do niej jej własny dom. Pan jest domem” – ale się mądrzę.

Mąż zaczyna płakać; to dobre łzy.
Lody przełamane, zaczynamy rozmawiać.

Niedługo minie 40 lat od ich ślubu. Córka, dwie wnuczki, jedna maleńka, ma półtora roku. Oglądam zdjęcia. Śliczne dziewczyny. Latem jeszcze wszystko było w porządku. Mąż Marii odkrywa przede mną swój lęk:

-„Ona na mnie czasem tak spojrzy… jakby z nienawiścią, niechęcią…” – głos mu się łamie.

Próbuję wyjechać z tej ślepej uliczki.

-„Wie pan,w takich chwilach staram się wejść w sytuację chorego. Widzę bezsilność, czasem złość, rozgoryczenie, niemoc. Coś takiego pokazać można tylko komuś najbliższemu z nadzieją, że to zniesie, że zobaczy mnie poza tą goryczą, bo pamięta mnie z czasów przed tą paskudną wojną i klęską, którą bezradnie muszę ponosić na każdym kroku.”

-„Ma pani rację, to chyba nie była nienawiść, złego słowa użyłem. To była po prostu niemoc. Bardzo pani dziękuję”.

Zakwitam. Czuję, jak rosną mi skrzydła.

Spędzamy razem jeszcze trochę czasu. Mąż wzruszająco troskliwy. Obserwuję, jak z namaszczeniem napełnia kaszką dużą strzykawkę i powoli wstrzykuje zawartość do sondy. Pielęgniarki są tu zupełnie zbędne. Gdyby nie praca, na pewno zabrałby żonę do domu.
Proponuję herbatę.

Wchodzę do Krystyny i Genowefy. Trochę niepewnie, bo tu zawsze grząski grunt. Jednak w samą porę – Krysia zalana łzami, pościel w mokrych chusteczkach i papierkach po cukierkach.

-„Pani Krysiu, co się stało…?

-„Jak dobrze, że pani przyszła, te raki tak bolą, już nie mam sił na nic, najlepiej żebym umarła…” – szloch.

Patrzę – jest pompa, a w niej miarowo dawkowana morfina. Nie powinno boleć. Ale boli, wierzę, widzę, przyjmuję.

Obiecuję Krysi, że poproszę o bonus. Wychodzę do pielęgniarek. Nie bardzo mają czas, ale Krysia na pewno dostanie dodatkowy zastrzyk. Hospicjum nie szczędzi się na lekach, nie targuje się z pacjentami. Jedynym hamulcem jest sytuacja, gdy kolejna dawka może sprowadzić szybszą śmierć. Hospicjum nie przyspiesza ani uporczywie nie spowalnia procesu umierania.
Duży szacunek.

Wracam do Krystyny.
Rozmawiamy.

Genowefa się wcina:

-„A do mnie pani nie przyjdzie, ja już się nie liczę?”

Szybko robię z niej wspólniczkę:

-„Pani Geniu, oczywiście, że przyjdę, jakże mogłabym nie, tylko udobrucham panią Krysię; ona, biedna, tak płacze… Pozwoli pani?”

Genowefa ze swym nie do podrobienia dystyngowanym wyrazem twarzy wyraża uroczystą zgodę.

Krystyna zadaje dużo pytań. O sens cierpienia, walki z chorobą, sens życia. O Boga też pyta, o wielki wybuch, skąd się to wzięło. Opowiada jak cały ranek patrzyła na wiszącą nad nią lampę i wymyślała różne teorie.

Mówię o Szymborskiej, o wierszu, w którym napisała: „moje znaki szczególne to zachwyt i rozpacz”.
Rozmawiamy o równowadze.
Nieudolnie próbuję tłumaczyć świat, sama nie mając pewności co do rzeczy.
Krysi podoba się cytat z Szymborskiej, długo go rozważa, przymierza do siebie.

-„Tak, tak, ma pani rację, niezmiernie ciekawe, muszę zapamiętać.”

Łzy obeschły, posprzątałam słodkie papierki i kulki z mokrych chustek.

Widzę, że ból przeszedł. Odczuwanie bólu jest takie względne. Sporo zależy od bariery, jaką mu postawimy sami, od naszego przekonania, że jesteśmy jednak nadal nad nim, że nas nie topi. Domyślam się jednak, że przychodzi moment, gdy ból pochłania nas wielorybim brzuchem i powyższe teorie nadają się do kosza.

Życie snuje przedziwne historie. Mąż Krystyny był znanym ginekologiem, trzy specjalizacje.

-„Zawsze wszystko było dobrze.” – mówi.
Długo się więc nie badała.
…Teraz wdowa po wielkim doktorze umiera w hospicjum na raka szyjki macicy.

Jakby ów uszczypliwy, złośliwy drań przyczaił się, robiąc dopiero wtedy znak, gdy zabrakło mężowskiej tarczy.

Po wyjściu z kina stwierdziłabym, że podobny scenariusz został mocno naciągnięty, skrojony na miarę wizji szanownego reżysera.
A tu? A teraz?

Za plecami słyszę:

-„Kochanieńka, a czy te kolczyki są złote? Ile za nie dałaś? Złoto, na pewno złoto, przynajmniej to w uszach, reszta może być pozłacana.
…Boże, zobacz, jaka ona śliczna, taka młoda. Pamiętaj, dziecko, dbaj o zęby. Zęby to twój największy skarb. Krysiu zobacz, co za piękne włosy. Sama je kręcisz?”

Pora zająć się Genowefą.

Padły odpowiedzi na wszystkie pytania.
Genia, nakarmiona, spokojnie zasypia.

Pora wracać do domu.

Do Krystyny przychodzi wnuczka i córka. Obie piękne, promienne blondynki, świeże, pachnące, o mądrych oczach.

Pokój kobiet.

.