Bliscy nieznajomifeatured

Dotarłam na pogrzeb przed czasem.

Ciepły, słoneczny dzień; wczesne popołudnie leniwie się snuje. Pan na parkingu uśmiechnięty, pomocny, kwiaciarki nienachalne. Czuję na sobie zaciekawione spojrzenia sąsiadów Kazimierza („Czy z rodziny, od kogo?”).
Przycmentarny kościółek z dość nietypowym ołtarzem: drewniane bezrzęsne oko-gigant obramowane wielkim trójkątem. Bez źrenicy; trochę trudno o Obecność. Prostopadle do promienistego trójboku drewniany prostokąt trumny – geometria ostatniej drogi.

Trumna zamknięta – czuję lekkie ukłucie w sercu, bo przecież tak dobrze znam to ciało, przecież się go nie boję. Raz jeszcze chciałam dotknąć kamiennego czoła, wygładzić brwi. Patrzę więc inaczej; duchowy rentgen.

Widzę szczegóły: wenflon był na prawej ręce, ciut powyżej nadgarstka. Owinęliśmy przegub bandażem, gdy zbędny wenflon został usunięty. Wyraźne stają się brwi, wypukłość u nasady czaszki, kształt paznokci wieńczących spore dłonie, krótkie rzęsy. Na powrót widzę całą konstelację niedoskonałości: drobne zmarszczki, pieprzyki, znamiona, chwilami rozszerzone pory. Nauczyłam się ciała Kazimierza na pamięć.
Podejrzewam, że nawet synowie nie pamiętają tylu szczegółów – trudniej im przecież zatrzymać się na ciele, skoro patrzą na ojca.

Siadam w pewnej odległości starając się, by było mnie jak najmniej.

Najstarszy syn, wchodząc do kościoła, posyła mi piękny uśmiech.
A myślałam, że mnie nie widać. Potem podchodzi siostra żony Kazia:

-„Pani Agnieszko, bardzo proszę, niech pani zostanie po pogrzebie. Proszę się mnie trzymać. Ma pani auto?”

Skinienie.

-„O, to dobrze, pojedziemy razem.”

Po kościele chodzi idealnie ogolony pan w białym, atłasowym szaliku i rozdaje wszystkim jakieś ulotki. Bacznie mu się przyglądam i już szykuję stanowczy protest. Niecierpliwie czekam, aż wreszcie do mnie dotrze; już-już chcę ruszać na bój w obronie żałobników. Dostaję jednak obrazek z panem Jezusem, któremu z serca wychodzą dwukolorowe linijki promieni. Na odwrocie modlitwa, imię i nazwisko zmarłego, data urodzin i śmierci. Pod spodem adres zakładu pogrzebowego, wszelkie namiary.
Sprytne.
Chowam obrazem do portfela i już wiem, że tam zostanie – pan w szaliku wygrał bitwę, co robić.

Msza start. Wstajemy, siadamy, klękamy, wstajemy….
Niektórzy dyskretnie rozglądają się na boki, by trzymać rytm wspólnoty; wiem, kto bywa w kościele tylko z okazji świąt i pogrzebów.

Ksiądz wygłasza całkiem ładne kazanie; poucza, by wciągnąć w siebie całe dobro, które było dziełem świętej pamięci Kazimierza. Dowiaduję się, że Kazinek kiedyś pracował przy budowie parafialnego ołtarza na Boże Ciało.
Próbuję to zobaczyć, uśmiecham się do tego, co widzę.

Ostatnie pożegnanie pulsuje miarowo – trumna wyjeżdża spokojnie z kościoła, tłum spokojnie ustawia się za nią, płyniemy w stronę otwartej ziemi według życiowej, przypadkowej kolejności.

Staję blisko grobu, opieram się o czyjąś kamienną płytę, skubię tulipany.
Nie rozumiem, dlaczego tyle łez ciśnie mi się przed powieki. Próbuję nie mrugać, nie rozkręcać. Kolejny raz przegrywam pojedynek. Chusteczki zostały w samochodzie, wycieram więc oczy w szalik, który mam na szyi.

Elżunia – niziutka, okrągła żona Kazimierza – stoi najbliżej, ściśle za nią Robert – pierworodny, który przytula ją całym ciałem, dbając o matkę jak o bezbronne pisklę.

Ksiądz kropi trumnę wodą i ziemią – wszystkiego jak na lekarstwo; parę kropel z podręcznego kropidła, które wygląda jak mikrofon, parę ziaren piasku.

To nic nie waży, wolę czuć ciężar.

Rozglądam się za ziemią, chcę wziąć jej pełną garść, pobrudzić ręce.
Wszystko wokół grobu wyściełane plastikową pseudo-trawą. Nie pojmuję całej tej ucieczki. Udajemy, że to nie grób, nie ciało, nie ziemia?

Rozczarowanie przychodzi jednak naprawdę wtedy, gdy zabrano mi możliwość rzucenia do grobu owej żywej garstki, która niczym „amen” łączy bliskich w misterium pożegnania, która pomaga się pogodzić.

Grób ze złożonym ciałem zostaje zamknięty (nie zasypany!) za sprawą jakiegoś koszmarnego wymysłu techniki. Pan w szaliku dyskretnie uruchamia mechanizm i teraz zielona pseudo trawa, niczym dach kabrioletu, brzęcząc miarowo, zamyka możliwość pożegnania/przeżegnania ziemią.

Cały ten nowoczesny szlam to – na szczęście – jedynie naskórek.
Góra wykopanej ziemi, ukryta gdzieś z boku, świeci żółtym piaskiem i chwała Bogu. Patrzę w tamtą stronę.

Panowie w białych rękawiczkach, o teatralnych wyrazach twarzy, sprawnie układają największe wieńce. Po chwili mamy kopczyk kwiatów; wszystko wygląda „jak trzeba”. Oczywiście grób zostanie zasypany potem, gdy pojedziemy na stypę. Chciałabym być przy tym wszystkim, ale płynę z moimi bliskimi-nieznajomymi; jest jak jest.

Zupełnie naturalnie przechodzę z synami Kazia na „ty” („Masz samochód, wiesz jak dojechać” – pyta Robert, gdy się tulimy do siebie na cmentarzu).

Restauracja nazywa się „Flirt”; lubię tego typu smaczki.

Zostaję posadzona przy stole głównym, blisko pani Eli, Roberta z żoną i dziećmi, Sebastiana, młodszego syna, który ma fajny tatuaż i długonogą blondynkę za żonę.

Obok mnie jakiś wujek, który bardzo poczuwa się do zabawiania pani wolontariuszki. Trochę męczące, ale daję się prowadzić. Rosołek, drugie danie, dolewamy sobie nawzajem soki, podajemy surówki.

Vis a vis mnie wnuk Kazia.
Bardzo polubiłam jego odważne spojrzenie i uśmiechnięte oczy. Podobny do swojej mamy.

Ma 21 lat, właśnie przerwał studia, by zarobić trochę kasy. Droczy się z wujkiem, że ich nie „rzucił”, wujek i tak wie swoje. Bawię się w negocjatora, by ostatecznie zmienić temat.

Opowiadam o Kaziu, próbuję się wymienić na historie. Wnuk opowiada o wycieczkach rowerowych z dziadkiem, o tym, jak Kazimierz pracował w zakładach papierniczych. Martwi mnie, że tak niewiele o nim wie – namawiam go na małe śledztwo i przesłuchanie babci. Uśmiecha się zaciekawiony, chyba da się wciągnąć.
Mądrzę się (co za natręctwo!), że pamięć jest ważna, że nas zakorzenia.
Uciekam jednak szybko od moralizatorstwa i wypytuję wnuczkę Kazia o to, co lubi. Niniejszym poznaję wielką fankę japońskiego rocka. Mała uczy się prywatnie japońskiego. Tata na nic jej nie pozwala, a ona chce tylko przekuć sobie wargę i język, a także pofarbować włosy na czarno. Jest przecież już w drugiej klasie gimnazjum.
Próbuję pohamować uśmiech, puszczam oko do jej starszego brata.

Dobrze mi z nimi.

Wolno wciągam sernik i szarlotkę, sączę kawę z mikro filiżanki, opowiadam jakiejś kuzynce o wolontariacie, ona o córce, która właśnie skończyła weterynarię.

Budzę się, gdy widzę, że pierwsze osoby opuszczają „Flirt”. To ja powinnam wyjść pierwsza. Ociągam się chwilę i powoli zbieram do wyjścia.

Podchodzę do Roberta i mówię, że miał fajnego tatę. Ściskamy się, kolejne podziękowania. Tulę żonę Kazia, daję jej w prezencie aniołka z gliny.

-„Będziemy w kontakcie” – mówi.

Na koniec, już w szatni, spotykam Sebastiana.
Oswajam swój strach i przytulam młodszego syna.
Pokazuję mu miejsce na jego głowie, które ma takie samo jak ojciec.

-„Jesteś bardzo podobny do taty, bardzo. Nawet ta wypukłość jest taka sama.” – Dotykam czubka jego ogolonej głowy.

Sebastian na chwilę mięknie, wyraźnie widzę jak wychodzi z roli gospodarza, który żegna przy wyjściu gości.

-„Tak…? Naprawdę…?” – nic innego nie potrafi powiedzieć.
Więcej mówi jego ciało, oczy.

Uśmiecham się i potakuję głową.

Po chwili wraca gospodarz:

-„Dziękujemy bardzo, raz jeszcze dziękujemy ci za wszystko”.

Oczy, tylko oczy zdradzają prawdę.

Sebastian świeci.
To światło tych, którzy tęsknią i kochają.

Wsiadam do auta.

Wieczorem przychodzę raz jeszcze na grób Kazia.
Błogosławiony spokój.
Żadnej sztucznej trawy; tylko kopczyk z ziemi, kwiaty i światło.

Prawdziwy płomień.

.