Bezsiłekfeatured

Dziś o 14.00 pogrzeb Kazimierza.

Tulipany czekają w przedpokoju razem z czarną sukienką.
Żona Kazia upiera się, bym była na stypie. Będę.
Jest mi niewymownie smutno.

W piątek pogrzeb naszego przyszywanego dziadka Miecia, którego kochałam od 15-u lat.
Odszedł dzień po Kazinku, o tej samej godzinie.
Ostatnio więcej czasu spędzałam w hospicjum niż przy dziadku, czego nie mogę sobie darować. Na szczęście ostatnia rozmowa – w szpitalu – była pełna spokoju i ciepła. Dziadek całą godzinę trzymał mnie za rękę i mówił, jaki jest ze mnie dumny.
Mam nadzieję, że kiedyś napiszę więcej, dziś po ludzku nie mam sił.

Generalnie wegetacja – i za oknami, i pod skórą.

Wiosna niesie ze sobą zmęczenie; w tym roku – prócz tego, co zwykle – taszczy sporo smutku. Próbuję się nie poddawać. Ciało dość słabe i jak zwykle mało zdrowe; stawiam więc na siłę ducha. Właściwie tego ducha wywołuję: „rośnij duży, okrągłutki”.

Wczoraj odważyłam się zajrzeć do hospicjum – pierwszy raz po śmierci Kazia.

Smutek, miarowo drąży mnie smutek.

Rozmawiam z mężem Marysi (od glejaka), którego nieustająco namawiam na odkładaną operację (wyżyny perswazji), rozmawiam z panem Stasiem i Zbyszkiem, ściskam czyjąś żonę, cierpliwie znoszę depresję Krystyny i własną bezradność wobec Asi z niezagojoną raną po amputacji piersi.

Oswajam się z myślą, że pan Zenon jednak nie wróci z żadnych lamp czy chemii, bo umarł kilka dni temu. Łudziłam się. Teraz już Wiem.

Odeszła Maja, polonistka, która z szelmowskim uśmiechem powiedziała, że jak nie zacznę mówić do niej po imieniu to „da mi w pysk”.

Nie ma już 40-letniego Krzysztofa. Osierocił 13-letnią córkę. Jego żona zmieniła wszystko – dzień po śmierci radykalnie przefarbowała włosy, wymieniła garderobę. Wsparcie, szok. Dobrze, że w hospicjum jest psycholog. Na misję ratunkową nie mam sił; pojemność ograniczona; chwilowo „pas”.

Z pokoju Kazimierza ktoś powynosił kwiatki na taras. Zastanawiam się, czy zabrać je do domu i czy będzie to kradzież. Dwie prymulki dogorywają, ale biały fiołek na razie trzyma się nieźle.

Pan Jacek jak zwykle rozmowny.
Opowiada mi o ulubionych wielkanocnych potrawach, córce – żandarmie („tego nie możesz jeść, tamtego nie możesz…”), osiedlowej administracji, złożonych pitach, zapłaconych rachunkach, plastikowych oknach.
Brakuje mi kawy.
Walczę z ziewaniem, tłumaczę się niskim ciśnieniem, przepraszam.

-„Nie szkodzi, nie szkodzi” – Jacek zadowolony; obok życzliwe ucho.

Na Dziennym wykład o XIX-wiecznej biżuterii patriotycznej. Pracownik muzeum narodowego nadaje z innej planety, raz po raz wyświetlając slajdy. Tnę wełnę dla pani Krysi i próbuję nie zasnąć.

W końcu zwijam się godzinę wcześniej i napycham miętowymi czekoladkami.
Dużo tych słodyczy. Za dużo. Od wakacji kilka dodatkowych kilogramów – niezawodny barometr spadku sił.

Ale nic to. „Nie takie rzeczy pokonaliśmy w Azji” – jak wyśpiewuje Łukasz Rostkowski.

Pora wyczyścić czarne buty.

Metoda małych kroków start.

.