Przed koncertemfeatured

Energicznie wchodzę na oddział.
Jestem sama, bez Atomka.

Pan na wózku tarasuje drogę do sławkowej szklarni. Mozoli się tarmosząc inhalator na kółkach. Zmiana planów.

– Mogę pomóc?

Instalujemy inhalator, wózek i samego Krzysztofa w łazience.

– Będzie pani uprzejma poczekać?

Robę ósemki na korytarzu, nie chcę stać pod drzwiami i krępować. Mimochodem słyszę córkę jednej z pacjentek. Rozmawia przez telefon:

„Jak dobrze, że tu trafiliśmy. Tu jest taka dobra opieka, nie wyobrażasz sobie. Pielęgniarki przychodzą na każde życzenie, robią wszystko z uśmiechem, pełno życzliwych ludzi, nie to co w szpitalu.”

Muszę sprostać.

Czas Krzysztofa w łazience to czas sukcesu. Niemiłosiernie jednak zmęczony, daje sobie pomagać. Wołam pielęgniarkę, przesiadamy się na wózek, podłączamy rurkę z tlenem. Chwila odpoczynku, Krzysztof przeprasza za zapachy.
Uśmiecham się.
Przesuwam tlen w kierunku drzwi; stanowczo za mała ta łazienka. Powoli przemieszczamy się niczym cesarska świta. Pielęgniarka wraca do niedokończonych zajęć.

Pytam, czy możemy posiedzieć razem; mam chwilę i chętnie z nim odpocznę. Aprobata.

Rozglądam się po pokoju. Ciekawe gazety, książki, zamiast pidżamy, koszulka z łacińskim napisem.

Krzysztof ma nie więcej niż 40 lat. Nie zamierzam wypytywać o nic. Jestem dopiero od paru tygodni na oddziale – z wolna opowiadam o sobie, by nie osaczać. Krzysztof jest od minionego piątku. Wtedy umierał Piotr, dobrze pamiętam. Niewiele widziałam poza pokojem Piotra.

Krzysztof przejmuje rytm. Jesteśmy pod wrażeniem tej samej książki. Rozmawiamy o kurkumie, kwasach omega 3, czerwonym mięsie, którego należy unikać, o tym wszystkim, co można zrobić. Krzysztof przyjmuje kolejnę chemię. Włosy – zbędny balast – zostały wyrzucone za burtę. Widoczna bladość, zmęczenie. Szczęśliwie chemia w tabletkach – gorsze są wlewy. Kuracja miesięczna to koszt rzędu dwudziestu tysięcy. Pytam o refundację – jest.
Chodzi o współczucie.

Jestem.

Krzysztof ma 13-letnią córkę. Opiekuje się też dziećmi żony. Mówi o tym zmieszany, niepotrzebnie. Próbuję sprawić, by zadomowił się w rozmowie, by nie musiał się tłumaczyć.

Z plecakiem na plecach wpada ruda nastolatka. Zostawiam ich samych – wiem, ile cierpliwości trzeba, by doczekać takiej chwili.

U Sławka znowu anglojęzyczni, a to pech.

– Aga, zajrzyj do Genowefy i Krystyny, nie mogą się dziś obie dogadać, chyba potrzeba rozjemcy. Łatwo nie będzie, znam te klimaty. Pielęgniarka uśmiecha się z współczuciem.

Wita mnie podwójna salwa radości.

Równolegle nadają dwa łóżka:

– Kochanieńka, jak dobrze, że jesteś, masz tu pieniążki, kup mi ze cztery bułki i margarynę, bo oni mi tu jeść nie dają od wczoraj, a ja głodna, te tam siedzą tylko i wódkę piją, nikomu nie ufam, tylko pani, pani kochanieńka, bo pani jest mądra, to widać po oczach, nikt nie ma takich dobrych oczu, ja się znam na ludziach, inni tu to sami złodzieje, a już tych mężczyzn to w ogóle na oczy nie chcę widzieć, no idź, idź, dziecko, po te bułeczki, może jeszcze szyneczki byś mi kupiła, co…?

– Dobrze, że pani jest, zwariuję z tą kobietą, niech ktoś ze mną porozmawia, posiedzi, bo już mam wszystkiego dość, przyszłam tu zdrowa na umyśle, a wyjadę chora…

– Może otworzymy okno, drogie panie? – Próbuję ciąć gordyjski.

Teatralny szept: no jak tamta się zgodzi…
Tamta się zgadza, otwieram.

Wpierw załatwiam sprawy z Genowefą – inaczej nie dam rady porozmawiać z Krystyną.

– Pani Genowefo – mówię – nie warto teraz iść do sklepu. Bułki o tej porze wcale nie są świeże, za 15 minut i tak będzie kolacja. Jeśli pani chce to pójdę do kuchni i popędzę. Powiem, że Genia jest głodna i w pierwszej kolejności trzeba jej zanieść jedzenie. Załatwię to raz dwa, obiecuję.

Wniebowzięty słowotok zwrotny.

Przepraszam je na chwilę i biegnę do kuchni. Szykowanie posiłku w toku. Chleb z szyneczką, Genia padnie. Biorę herbatę i talerz. Okazuje się, że jestem jedyna, najlepsza, najmądrzejsza ze wszystkich tu. Puszczam oko do Krystyny.

Genowefa jest splątana; i tak się cieszę, że dziś mnie nie wysyła po wódkę, bo zdarzają się takie pomysły. Pielęgniarki każą obiecywać, że jutro, jutro się przyniesie. Ja jakoś nie bardzo umiem tak. Na szczęście dziś jest spokój. Pani Genia tak wniebowzięta „załatwieniem” kolacji, że na chwilę milknie, miarowo przeżuwając kęsy.

Krystyna zatem.

Żeby sprawiedliwości stało się za dość, zaczynam rozmowę od wyjścia. Idę po drugi talerzyk i picie. Krystyna rzuca:

-Ale wrócisz?

-Pewnie, że wrócę.

Krystyna ma siostrę. Urodziła się niedawno, ale rośnie w niebotycznym wręcz tempie. W „Misiu” była Tradycja, tu mamy Depresję. Depresja zabiera strzępki małych radości, nie chce zapalać światła wieczorem, mówi o śmierci. Wszystko jest bez sensu. Opowiadam o moim teściu, który był tu w hospicjum kilka miesięcy temu. Opowiadam o walce z bólem, o świadomości, że i tak się ostatecznie przegra. Pytanie, po co cała ta nierówna walka, słyszałam na co dzień.

Depresja prostuje plecy, wydaje się jeszcze wyższa niż zazwyczaj. Znalazła wspólnika.

Mówię jej jednak, że zawsze coś możemy zrobić, komuś pomóc, coś powiedzieć, coś wybaczyć. Depresja przekrzywia głowę, patrzy gołębim wzrokiem, a więc wciąż jest ciekawa dalszego ciągu.

Wymyślam bajkę.
Bajkę o tym, jak teść pogodził się ze swoją córką. Jego walka nabrała sensu, moje pragnienie nabrało kształtu, przeżegnałam córkę z ojcem. Tak naprawdę K. zjawiła się dopiero na pogrzebie teścia, wtedy go musnęła wzrokiem – pierwszy raz od czterech lat.

Wszyscy snujemy wielką opowieść; epika nie lubi chaosu.

Średnio się z tym wszystkim czuję, ale siostra Depresja kurczy się niczym „mały głód” z reklamy. Nie łudzę się, że na długo; cieszę się, że na teraz.

Fala wdzięczności ze strony Krysi.

Można tak kłamać? Owszem, można. Jestem dobra w stwarzaniu takich światów. Nie ma się czym chwalić. Czuję się splątana niczym śpiąca Genowefa.

Pod pretekstem innych zajęć, wymykam się z pokoju.
Okno wciąż otwarte.

Kazimierz, wreszcie Kazimierz.
Boję się swoich uczuć; wiem, że potem zaboli mocno. Przy Kazinku syn. Ten drugi; jeszcze się nie poznaliśmy. Tatuaż na umięśnionej ręce, krótko ostrzyżone włosy, wysoki trzydziestoparoletni przystojniak. Hm. Wyobraźnia podsuwała mi inne obrazy syna.
Oglądają sport. Męska forma na bycie razem. Małysz wraca z olimpiady, flesze, gratulacje, kwiaty. Pochylam się nad Kazimierzem, ściskam rękę i mówię, że wpadnę jeszcze, że teraz czas z gościem. Syn uśmiecha się promiennie, oczy jak u Kazimierza.

Zaglądam do Sławka.
Staruszek z łóżka obok wyraźnie się ożywia, próbuje mi coś powiedzieć.
Nie rozumiem, co za niemoc. Pan Stanisław całą noc powtarzał „mamuśka”, wołając chyba swoją żonę. Nie wiemy nawet, czy żona żyje. Pytam go, czy pójść po pielęgniarkę.
Skinienie.

Pielęgniarka boi się chodzić do Stanisława. Jestem zaskoczona tym wyznaniem. Pewnie nie rozumie go tak samo jak ja. Jeśli można uciec od niemocy, to się ucieka – jasne.
Wracamy razem.

Pan Stasiu czeka na żonę. Chce byśmy dzwoniły. Smutne to wszystko.
Szczęśliwie za jakiś czas odwiedza go córka z mężem – co za ulga, że ktoś z rodziny jest obok.

Siedzę ze Sławkiem dobrą godzinę. Niektóre opowieści już słyszałam, ale Sławek za każdym razem potrafi się skorygować, opowiedzieć coś nowego, bylebym została. Nie mogę przyzwyczaić go do myśli, że jestem tylko dla niego, zaczynam czuć się winna, że nie jestem codziennie w hospicjum – a to ślepa uliczka. Muszę być uważna.

Opowiadam oględnie o innych, którzy leżą na oddziale obok, o Michale i jego 10-letnim Piotrusiu. Sławek pozwala mi iść dalej; to jego decyzja, więc czuje się lepiej.

Zaglądam do pokoju Michała.
Za kotarą Kazimierz z synem wciąż wpatrzeni w tivi.

Nie do wiary jak bardzo Michał posunął się w chorobie przez ostatnie dwa dni. Jeszcze niedawno dużo rozmawialiśmy o Piotrusiu i Natalii, łowieniu ryb. Michał był bez pieluchy, cewnika i bólu. Dziś nie jest w stanie nawet usiąść, odmawia jedzenia, nie ma siły mówić.
Szlag.
Śpi niemal na siedząco. Widzę, że leki kapią ciurkiem. Bezradna głaszczę go po gęstych włosach. Jest w wieku mojego ojca, wygląda jak starzec. Powieki zamknięte, Michał zmęczony.
Daję mu spokój. Na pewno za chwilę zjawi się rodzina, a on musi zebrać siły by …być.

Spotykam syna Kazimierza na korytarzu. Pytam o upolowanego komara. Słyszę, że Kazimierz był dyrektorem strzelnicy. Dyrektor strzelnicy? Syn nie pamięta, urodził się dość późno, jak ojciec już nie pracował. Żart z komarem to ponoć typowe zachowanie ojca.
A ja już miałam wizję splątania. Balast półrocznego szkolenia.

– Ojciec powiedział, że jest szczęśliwy – dzielę się z synem.

Uśmiech, smutny uśmiech.
Kazimierz bardzo się zmienił przez ostatnie dni. Rysy się wyostrzyły; wiemy oboje, co to oznacza. Syn przeprasza, jedzie do żony.

Do Kazimierza zatem ja.

Kazimierz od razu znajduje moją rękę.
Widzę kolacyjną kaszkę.

-Pijemy?

Kazinek wypija całość. Nie wpadam w zachwyty, mówię, że duży z niego facet, a my wciąż się zachwycamy, że wypił mały kubek.

-No właśnie – odpowiada z uśmiechem.

Wciąż się uczę.

Kilka chwil razem, oglądamy reklamy. Cieszę się, że Kazimierz nie kaszle po kolacji.

Muszę się pożegnać, opowiadam, że idę na koncert, zaczyna się za godzinę.
Lao Che.

Do zobaczenia – mówię.
Kazimierz patrzy głęboko w oczy: – Do zobaczenia.

Trudno zabrać mi rękę.

Jeszcze rundka po salach.

– Jedź ostrożnie – mówi Sławek – Wiem, że masz zimówki, ale jedź ostrożnie.

Jadę ostrożnie.

.