Oswojafeatured

Piotra już nie ma.
Umarł kilka godzin po moim wyjściu.
Zastanawiam się czy iść na piątkowy pogrzeb, by raz jeszcze przytulić jego filigranową córkę i żonę. Nie wiem.

Na jego miejscu leży bezzębny staruszek; wesołe, życzliwe oczy, przytomny wzrok. Uśmiecha się, gdy dotykam jego ręki.

Sławek próbuje się trzymać, ostro wziął się za ćwiczenia z rehabilitantem.
Rozmawiamy o oranżadzie w proszku sprzed trzydziestu lat, aucie, które żona musiała holować do warsztatu, o sklepiku rodziców vis a vis pływalni, o tym, że spółki zjadły jaskółki, że najfajniejsze w Maku są szejki i lody w polewie toffi.

Przychodzi ksiądz z komunią i dwoma śmiertelnie poważnymi osobami z pobliskiej parafii. Wraz z nimi dwa różańce–giganty zwisające do kolan. Wkraczają in medias res niczym trzy donośne werble.
Dum, dum, dum.
Trochę kłania się Monty Python; skupiam się, by schować głupie myśli, spuszczam wzrok.

Komunia, modlitwa, święty obrazek pod poduszkę („Proszę przekazać rodzinie, żeby nie zabierała obrazka, on ma być do końca przy chorym” – poucza ksiądz).
Kapłan i dwa filary majestatycznie znikają w drzwiach. Najważniejsze zostało ofiarowane. Swoją drogą, jakże słowo „ofiarować” jest przewrotne.

Wracamy do oranżady, prażynek od prywaciarza, vibowitu, który najfajniej smakował zlizywany z dłoni.

Dopiero po dwóch godzinach mówię:

„Ciężko ci było w piątek”.

Smutny uśmiech w zamian.
Żona Sławka pojedzie na piotrowy pogrzeb, w końcu trzy tygodnie razem to kupa czasu.

Na korytarzu rozmawiam z pielęgniarką o odleżynie Sławka. Ściąganie ropy i rozmasowywanie trwało wczoraj przeszło godzinę. Pracowały przy tym dwie osoby. Nic nie mówię.

***

Kazimierz w świetnej kondycji. Nie dowierzam.

-Pijemy?

-Chętnie.

-Obiadek?

-O, tak.

Obiad w formie płynnej znika w niecałe 10 minut, Kazinek daje radę, a ja się cieszę. Na parapecie trzy doniczki – żonkile, prymulka i krokusy; u Kazinka wiosna. Pomysł – jak dla mnie rewelacja. Rodzina przez weekend stanęła na wysokości zadania. Żona, dwóch synów, wnuki. Duma w oczach Kazimierza, wstydzę się za swoje ostatnie myśli o synu.

Przychodzi Włodek, przemiły wolontariusz, na oddziale od kilku lat.

– Ty jesteś ta Agnieszka, co ogrzewa kamyszka?

Pierwszy raz słyszę to powiedzenie. O skowronku z mieszka słyszałam – o kamieniach nie.

– Styczniowa Agnieszka jest od kamyszków – nie od skowronków, podpowiada Włodzimierz.

Ciekawe.

Od dziecka znoszę zewsząd kamienie, dotykam, ogrzewam w dłoniach. Opowiadam jak płakałam na irlandzkim lotnisku wyrzucając cały nadbagaż (miałam dopłacać jakieś 200 euro), mozolnie zbierany na kamienistym wybrzeżu. Kazimierz patrzy pobłażliwie, Włodek się śmieje. Magisterka też o kamlotach – tym razem w poezji Herberta.

Pytam Pana Kazimierza czy ma jakąś pasję.

– Myślistwo.

– A co pan największego upolował?

Kazimierz zwraca głowę w moją stronę, zagląda mi głęboko w oczy i mówi niskim głosem:

-Komara.

No i problem. Wiedza o przerzutach do centralnego układu nerwowego sprawia, że nie mam pewności, czy Kazinek mówi od rzeczy, czy też dowcipkuje na całego.

– Zawsze coś – mówię i uśmiecham się niepewnie.

Kazimierz wciąż kaszle – tak od obiadu. Podaję ziołowy syrop, próbuję zmienić pozycję. Pojawia się ksiądz, komunia i dwa chodzące różańce.
Pielęgniarka protestuje: Kazimierz na płynnej diecie, nie połknie komunii.

Sam Kaziu gotowy, w skupieniu otwiera usta.

Modlimy się, ksiądz idzie dalej.

– Pijemy?

Pan Jezus rozmięka od jabłkowego soku; cały proces przeżywamy w skupieniu. Kazimierz myśli o Nim, ja o Kazimierzu.

Znów pojawia się kaszel, cholerny, męczący kaszel.
Nic nie pomaga.

– Otworzyć okno, sama nie wiem.

– Ja też nie wiem.

– Może sok pomoże…?

Nie wiemy oboje.

Gładzę jego włosy i czoło, wycieram łzy, które pojawiają się po każdym ataku kaszlu. Trzymam za rękę.

Kazimierz wyciąga drugą dłoń ku górze. Moja, z czoła, schodzi na ramię. Kazimierz szuka tej ręki i całą przykrywa. Jego palce zaciskają się ciepło.

Pierwszy raz tak.

Brak mi słów.
Nie trzeba słów.

Po czasie wpadam na pomysł, by Kazimierza ułożyć zupełnie inaczej niż do tej pory, znacznie wyżej. Wołam dwie osoby do pomocy.

Kaszel mija.
Ulga.

Kaziu zmęczony. Zasypia. Walczę z bólem pleców, bo nie chcę oswobodzić rąk z jego uścisku.
Siostra pana Michała pyta, czy pomagamy zupełnie za darmo.
Odpowiadam, że nie. Mówię o uśmiechu.

Dziś czuję się bardzo bogata.

Do jutra zatem.

Z tym.

.

  • czytam, jestem i przezywam, dużo siły i spokoju dla Ciebie – Ty nasza dzielna Zoreczko:)